|
|
Autor |
Wiadomość |
xxx
Dołączył: 21 Wrz 2006
Posty: 14167
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/2
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 21:09, 19 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
Nie koniecznie xD Faajne to jest xD Ja tez nienawidze siebie jak ona xD
Mamy coś wspólnego I to jest ładna historia miłosna
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Anamara
Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 6852
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/2 Skąd: Far Far Away xD
|
Wysłany: Pon 9:20, 21 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
Coelho ma dar opisywania przeżyć ludzkich tak prawdziwie, jakby sam czuł to samo.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
xxx
Dołączył: 21 Wrz 2006
Posty: 14167
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/2
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 12:39, 21 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
Ehe
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anamara
Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 6852
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/2 Skąd: Far Far Away xD
|
Wysłany: Pon 15:08, 21 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
Tak, ja tak sądzę...
chociaż jego ksiązki zaczynają być nudne...
kiedyś pisał lepiej...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
xxx
Dołączył: 21 Wrz 2006
Posty: 14167
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/2
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 15:09, 21 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
Nie mam pojęcia
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kathrine
Demoralizatorka
Dołączył: 10 Paź 2006
Posty: 4767
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/2 Skąd: ten toster wziął się pod prysznicem?!
|
Wysłany: Pon 17:58, 21 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
starzeje się '')
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anamara
Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 6852
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/2 Skąd: Far Far Away xD
|
Wysłany: Wto 19:31, 22 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
ee?
czemuz to?
klaudianko dawaj dalej;D
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kathrine
Demoralizatorka
Dołączył: 10 Paź 2006
Posty: 4767
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/2 Skąd: ten toster wziął się pod prysznicem?!
|
Wysłany: Wto 19:38, 22 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
własnie..chcemy seksu,.tzn ja chcę
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
xxx
Dołączył: 21 Wrz 2006
Posty: 14167
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/2
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 19:52, 22 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
Z jej głową było chyba wszystko w porządku. Żeby poćwiczyć pamięć usiłowała przypominać sobie drobiazgi: gdzie zostawiała klucz od swego pokoju, jaką płytę kupiła przed paroma dniami, o jaką książkę poproszono ją ostatnio w bibliotece.
- Jestem Zedka - przedstawia się nadchodząca kobieta.
Minionej nocy Weronika nie zdołała przyjrzeć się jej twarzy, bo kiedy ze sobą rozmawiały, leżała skulona obok łóżka Zedki. Kobieta miała jakieś 35 lat i wyglądała na osobę zupełnie normalną.
- Mam nadzieję, że ten zastrzyk ci nie zaszkodził. Z czasem organizm przyzwyczaja się i środki uspokajające tracą moc.
- Czuję się dobrze.
- Jeśli chodzi o naszą wczorajszą rozmowę i to, o co mnie poprosiłaś... pamiętasz?
- Oczywiście.
Zedka wzięta ją pod rękę i zaczęty spacerować pośród drzew ogołoconych z liści. Zza murów widać było ginące w chmurach szczyty gór.
- Jest chłodno, ale to piękny poranek - odezwała się Zedka. - To zabawne, ale nigdy nie popadałam w depresję w dni takie jak ten, zachmurzone, szare, zimne. Wtedy czułam, że natura współgra ze mną i odzwierciedla moją duszę. Lecz kiedy pokazywało się słońce, kiedy dzieci zaczynały się bawić na podwórkach i wszyscy cieszyli się piękną pogodą, ja czułam się fatalnie. Jakby mnie spotkała jakaś niesprawiedliwość, że nie uczestniczę w tym wszystkim.
Weronika delikatnie uwolniła rękę spod ramienia kobiety. Nie lubiła kontaktów fizycznych.
- Przerwałaś w pół zdania. Mówiłaś o mojej prośbie.
- Istnieje w tym szpitalu pewna grupa osób. Należą do niej mężczyźni i kobiety, którzy mogliby już dawni wyjść stąd do domu, ale z różnych powodów nie chcą. Villete nie jest wcale takie złe, jak o nim mówią, choć, oczywiście, daleko mu do pięciogwiazdkowego hotelu. Tu wszyscy mogą mówić to co myślą, robić to co chcą i nikt ich nie krytykuje, bo przecież są w szpitalu psychiatrycznym. Ale kiedy zjawia się kontrola rządowa, zachowują się tak, jakby ich obłęd był niebezpieczny dla otoczenia, bo część z nich przebywa tu na koszt państwa. Lekarze są tego świadomi, ale wygląda na to, że właściciele wydali odpowiednie rozporządzenia, żeby niczego nie zmieniać, bo w szpitalu jest więcej wolnych miejsc niż chorych.
- Czy myślisz, że ci ludzie mogliby załatwić mi tabletki nasenne?
- Postaraj się nawiązać z nimi kontakt. Nazywają siebie Bractwem.
Zedka pokazała jej kobietę o siwych włosach, żywo o czymś rozprawiającą z innymi, młodszymi od niej.
- Ma na imię Mari i jest z Bractwa. Porozmawiaj z nią.
Weronika ruszyła bez namysłu w stronę Mari, lecz Zedka powstrzymała ją.
- Nie teraz. W tej chwili dobrze się bawi. Nie zrezygnuje z tego, co sprawia jej przyjemność tylko dlatego, by okazać się uprzejmą dla jakiejś nieznajomej. Jeśli ją zrazisz, już nigdy nie będziesz się mogła do niej zbliżyć. Dla wariatów zawsze najważniejsze jest pierwsze wrażenie.
Choć Weronikę rozbawił sposób, w jaki Zedka wymówiła słowo wariaci, to jednak była niespokojna, bo wszystko tutaj wydawało się takie normalne, takie łatwe. Po długich latach spędzonych na chodzeniu z pracy do baru, z baru do lóżka kochanka, z lóżka do swego pokoju, ze swego pokoju do domu matki, nagle znalazła się w środku czegoś, czego nawet by nie wyśniła: szpital psychiatryczny, obłęd, azyl dla dziwaków. Tu ludzie nie wstydzili się przyznać do tego, że są szaleni. Tu nikt nie rezygnował z tego, co sprawiało mu przyjemność tylko dlatego, by wydać się uprzejmym. Zastanawiała się, czy Zedka mówi serio czy tylko przejęta sposób mówienia wariatów, którzy chcą przekonać wszystkich wokół, że żyją w lepszym świecie. Ale jakie to miało znaczenie? Przeżywali coś ciekawego, odmiennego, nieoczekiwanego. Czy można uwierzyć, że istnieje miejsce, gdzie ludzie udają wariatów, by wolno im było robić to, na co mają ochotę?
Serce Weroniki zabito mocniej. Przypomniała sobie rozmowę z lekarzem i przestraszyła się.
- Chcę zostać chwilę sama - powiedziała. W końcu też była wariatką i nie musiała nic robić dla czyjejś przyjemności.
Zedka odeszła. Weronika przystanęła i zapatrzyła się na szczyty gór widoczne zza murów Villete. Przemknęła jej przez głowę myśl, że chce jednak żyć, ale stanowczo ją oddaliła.
„Muszę szybko załatwić te tabletki nasenne”. Zastanowiła się nad swoją nienajlepszą sytuacją. Nawet gdyby pozwolono jej na każde szaleństwo, jakie tylko przyjdzie jej do głowy, nie wiedziałaby, co robić. Bo nigdy nie było w niej szaleństwa.
Po spacerze pacjenci przeszli do stołówki na obiad. Potem pielęgniarze zaprowadzili wszystkich do wielkiej świetlicy, gdzie stały stoły, krzesła, kanapy, pianino i telewizor. Przez szerokie okna widać było szare, zasnute niskimi chmurami niebo. W oknach nie było krat, bo wychodziły na park. Przeszklone drzwi zamknięto z powodu mrozu, ale wystarczyło nacisnąć klamkę, by znów znaleźć się pośród drzew.
Większość osób zasiadła przed telewizorem. Inni patrzyli przed siebie pustym wzrokiem, byli i tacy, którzy rozmawiali sami ze sobą półgłosem - ale któż czasem tego nie robił? Weronika zauważyła, że Mari, najstarsza tutaj, podeszła do grupy osób zebranych w kącie sali. Obok spacerowało kilku chorych i Weronika postanowiła dołączyć do nich, by podsłuchać, o czym rozmawiają. Starała się to zrobić niepostrzeżenie, ale gdy tylko się zbliżyła, zamilkli i zaczęli się jej bacznie przyglądać.
- Czego chcesz? - zapytał starszy mężczyzna, wyglądający na przywódcę Bractwa - jeśli taka grupa naprawdę istniała, a Zedka nie była bardziej zwariowana, niż się wydawała.
- Nic, tylko spaceruję.
Spojrzeli po sobie i pokiwali głowami jak obłąkańcy.
„Ona tylko spaceruje!” - powiedział ktoś do sąsiada. Inny powtórzył to zdanie na głos i wkrótce wszyscy zaczęli je skandować, wrzeszcząc.
Weronika nie wiedziała, co ma zrobić, strach ją sparaliżował. Jeden z pielęgniarzy, patrzący spode łba, podszedł, by wypytać, co się dzieje.
- Nic - odpowiedział ktoś z grupy. - Ona tylko spaceruje. Stanęła tutaj, ale znowu zacznie spacerować!
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Weronika wydęła usta w ironicznym grymasie, uśmiechnęła się, odwróciła na pięcie i odeszła, by nikt nie zobaczył, że oczy ma pełne łez. Wyszła do parku. Jakiś pielęgniarz chciał przekonać ją, by wróciła, ale zaraz zjawił się inny, coś mu szepnął do ucha i obaj zostawili ją w spokoju, na mrozie. Nie warto było troszczyć się o zdrowie dziewczyny i tak skazanej na śmierć.
Czuła się zmieszana, spięta, zła na siebie samą. Nigdy nie dawała się sprowokować. Bardzo wcześnie nauczyła się, że trzeba zachowywać zimną krew i dystans. Jednak tym wariatom udało się ją zawstydzić, zastraszyć, rozwścieczyć, doprowadzić do tego, że miała ochotę ich zabić, dotknąć do żywego słowami, których nigdy wcześniej nie ośmieliłaby się wypowiedzieć.
Może to lekarstwa, jakie jej podano, by wyprowadzić ją ze stanu śpiączki, sprawiły, że stała się wrażliwa i bezbronna. Przecież we wczesnej młodości potrafiła sprostać o wiele gorszym sytuacjom, jednak teraz po raz pierwszy nie potrafiła powstrzymać się od płaczu! Musi stać się znów dawną Weroniką, drwić ze wszystkiego, udawać, że nic nie jest w stanie jej dotknąć, bo ona jest ponad tym wszystkim.
Który z nich odważył się pragnąć śmierci? Kto mógł uczyć ją życia, skoro oni wszyscy pochowali się za murami Villete? O nie, za nic nie poprosi ich o pomoc, nawet gdyby przyszło jej czekać pięć czy sześć dni na śmierć.
„Zresztą jeden już minął. Zostały jeszcze tylko cztery, może pięć”.
Przeszła się trochę, pozwalając, by chłodne powietrze ostudziło jej wzburzoną krew i uspokoiło zbyt szybko bijące serce.
„Świetnie, jestem tutaj, moje godziny są policzone, a mimo to przejmuję się słowami ludzi, których nigdy wcześniej nie widziałam i których już wkrótce nie będę oglądać. Cierpię z tego powodu, złoszczę się, chcę atakować i bronić się. Po co tracić na to czas?”
Jednak traciła resztkę danego jej czasu na walkę o swoje terytorium w tym nowym, osobliwym otoczeniu, gdzie trzeba było się bronić, by inni nie narzucili swych reguł gry.
„To niemożliwe. Nigdy taka nie byłam. Nigdy nie walczyłam o głupstwa”.
Zatrzymała się pośrodku parku skutego mrozem. Właśnie dlatego, że uważała wszystko za głupstwa, pogodziła się z tym, co niosło jej życie. Jako nastolatka sądziła, że jeszcze zbyt wcześnie, by wybierać. Jako młoda kobieta była przekonana, że już zbyt późno, by cokolwiek zmienić. I na co dotychczas spożytkowała całą swoją energię? Na usilne starania, by wszystko w jej życiu pozostało bez zmian. Poświęciła większość swych pragnień po to, by rodzice nadal kochali ją tak, jak wtedy, gdy była małym dzieckiem, choć była świadoma, że miłość zmienia się z czasem. Pewnego dnia, gdy matka, szlochając, przyznała się, że jej małżeństwo się rozpadło, Weronika poszła do ojca. Płaczem i groźbami wymusiła na nim obietnicę powrotu do domu, ale nie zdawała sobie sprawy z ceny, jaką obojgu rodzicom przyszło za to zapłacić.
Gdy postanowiła iść do pracy, odrzuciła kuszącą propozycję firmy wchodzącej na młody słoweński rynek i zdecydowali się przyjąć posadę w bibliotece publicznej za marne, ale pewne pieniądze. Pracowała codziennie w tych samych godzinach, pokazując wyraźnie swoim przełożonym, że nie stanowi dla nich żadnego zagrożenia, że jest zadowolona i nie ma zamiaru walczyć, by się piąć w górę, że interesuje ją jedynie pensja regularnie wypłacana pod koniec miesiąca.
Wynajęła pokój w klasztorze, bo zakonnice wymagały, aby lokatorki wracały o określonej godzinie, a potem zamykały bramę na klucz i tym, które przychodziły później pozostawało spać na ulicy. W ten sposób zawsze miała doskonalą wymówkę dla swoich kochanków, by nie spędzać nocy w hotelu albo w cudzym łóżku.
Gdy myślała o małżeństwie, zawsze wyobrażała sobie siebie w małym domku pod Ljubljaną, u boku mężczyzny, który byłby inny od jej ojca, zarabiałby dość, by utrzymać rodzinę i zadowoliłby się siedzeniem w domu przy kominku.
Nauczyła się dawać mężczyznom pewną dozę rozkoszy, ni mniej, ni więcej, tylko tyle, ile konieczne. Nie czuła nic do nikogo, bo gdyby czuła, musiałaby jakoś reagować, walczyć z wrogami, ponosić nieprzewidywalne konsekwencje tych walk, na przykład, że ktoś się zemści.
Gdy osiągnęła już niemal wszystko, czego oczekiwali od życia, doszła do wniosku, że nie ma ono sensu, bo wszystkie dni były takie same. I postanowili umrzeć.
Wróciła do świetlicy i skierowali się w stronę grupy stojącej w rogu. Zebrani żywo o czymś rozmawiali, ale zamilkli, gdy się zbliżyła. Podeszła do tego mężczyzny, który wyglądał na przywódcę. Nim ktokolwiek zdołał ją powstrzymać, wymierzyła mu głośny policzek.
- Nie zareagujesz? - zapytała na tyle głośno, żeby wszyscy mogli ją usłyszeć. - Zrobisz coś?
- Nie - mężczyzna dotknął policzka. Z nosa sączyli mu się cienka strużka krwi. - Niedługo już przestaniesz zakłócać nam spokój.
Weronika triumfująco wyszła ze świetlicy i wróciła na oddział Zrobiła coś, na co nigdy dotąd się nie poważyła.
Od incydentu z towarzystwem, które Zedka nazywała „Bractwem” minęły trzy dni. Żałowała, że spoliczkowała człowieka nie dlatego, że bala się jego zemsty, ile raczej z lęku, że przez swoje śmiałe poczynania nabierze ochoty do życia. Cierpiałaby tylko niepotrzebnie, bo tak czy owak, mogła niebawem opuścić ten świat.
Jedynym rozwiązaniem było odsunąć się od wszystkiego i od wszystkich, postarać się za wszelką cenę być taką jak dawniej i poddać się regulaminowi Villete. Przywykła już do rutyny narzuconej przez ośrodek zdrowia: wczesna pobudka, śniadanie, spacer po parku, obiad, świetlica, znów spacer, kolacja, telewizja i lóżko. Przed snem zawsze zjawiała się pielęgniarka z lekami. Wszystkim podawała tabletki, tylko jej robiła zastrzyk. Weronika nie protestowali, chciała jedynie wiedzieć, dlaczego dają jej tyle środków uspokajających, skoro nigdy nie miała problemów z zasypianiem. Wyjaśniono jej, że te zastrzyki to nie środek nasenny, lecz lek na serce.
Dni w szpitalu zaczęty być do siebie podobne i mijały szybciej. Za dwa lub trzy nie będzie już musiała myć zębów ani szczotkować włosów. Czuła, jak słabnie jej serce. Nagle traciła oddech, czuła bóle w klatce piersiowej, nie miała apetytu, przy najlżejszym wysiłku kręciło jej się w głowie.
Po kłótni z Bractwem kilkakrotnie zdarzyło jej się pomyśleć: „Gdybym miała wybór, gdybym zrozumiała wcześniej, że wszystkie moje dni są identyczne, bo sama tego chciałam, to może...”
Ale odpowiedź była zawsze jednakowa: „Nie ma żadnego może, bo nie ma już wyboru”. A skoro wszystko było już przesądzone, odzyskiwała wewnętrzny spokój.
W tym okresie silniej związała się z Zedką. Nie byli to przyjaźń, bo przyjaźń wymaga czasu. Grały razem w karty, dzięki temu szybciej mijały im dni. Czasami spacerowały po parku w milczeniu.
Tego dnia po śniadaniu, zgodnie z regulaminem, wszyscy mieli wyjść na świeże powietrze. Jednak jeden z pielęgniarzy poprosił Zedkę, by wróciła na oddział, bo był to dzień przeznaczony na jej „leczenie”.
- Co to jest to „leczenie”? - spytała Weronika.
- To dawna metoda, stosowana jeszcze w latach sześćdziesiątych, ale lekarze sądzą, że może przyspieszyć powrót do zdrowia. Chcesz zobaczyć?
- Powiedziałaś mi, że cierpisz na depresję. Czy nie wystarczy zażyć lek, aby twój organizm wyprodukował brakującą substancję?
- Czy chcesz zobaczyć? - ponowili pytanie Zedka.
„To tylko wyrwie mnie z codziennej rutyny” pomyślała Weronika. Nie wiedziała, po co miałaby oglądać coś nowego, skoro do niczego to już jej nie posłuży, ale ciekawość wzięła górę i kiwnęła potakująco głową.
- To nie żadne widowisko - zaprotestował pielęgniarz.
- Ona wkrótce umrze i niewiele jeszcze widziała. Pozwólcie jej iść ze mną.
Weronika przyglądała się, jak przywiązują do lóżka uśmiechającą się Zedkę.
- Wytłumacz jej, co robicie - poprosiła pielęgniarza. - Inaczej przestraszy się.
Pielęgniarz odwrócił się i pokazał strzykawkę. Zdawał się być zachwycony, że traktują go niby lekarza, który ma objaśniać stażystom właściwe metody leczenia.
- W tej strzykawce znajduje się pewna dawka insuliny - powiedział, nadając swoim słowom ton poważny i fachowy. - Podaje się ją diabetykom, by obniżyć wysoki poziom cukru we krwi. Jeśli jednak poziom cukru jest znacznie podwyższony w stosunku do normy, to jego spadek powoduje śpiączkę.
Lekko pstryknął w igłę, poruszył tłoczkiem, aby usunąć powietrze i wkłuł się w żyłę w prawej stopie Zedki.
- To właśnie zaraz nastąpi. Ta kobieta wejdzie w stan sprowokowanej śpiączki. Nie przestrasz się, gdy jej oczy znieruchomieją i nie oczekuj, że cię rozpozna, dopóki będzie pod wpływem leku.
- To okropne, nieludzkie! Ludzie walczą, by wyjść ze śpiączki, a nie o to, by w nią wpaść.
- Ludzie walczą, aby żyć, a nie, by popełniać samobójstwa - odparował pielęgniarz, ale Weronika nie dała się sprowokować. - Śpiączka pozwala organizmowi odpocząć, jego funkcje są zredukowane do minimum, znika napięcie.
Mówiąc to, wstrzykiwał płyn. Oczy Zedki powoli traciły swój blask.
- Bądź spokojna - odezwała się do niej Weronika. - Jesteś całkiem normalna, ta historia o królu, którą mi opowiedziałaś...
- Szkoda czasu. Ona już nic nie słyszy.
Kobieta leżąca na łóżku, która jeszcze parę minut temu zdawała się trzeźwo myśleć i była pełna życia, leżała teraz z oczami utkwionymi w jeden punkt, a z jej ust toczyła się piana.
- Co z nią zrobiłeś! - zaczęła krzyczeć na pielęgniarza Weronika.
- Wykonuję swój zawód.
Weronika zaczęła przywoływać Zedkę, wrzeszczeć, straszyć policją, prasą i ligą obrony praw człowieka.
- Uspokój się. Nawet w zakładzie psychiatrycznym trzeba stosować się do pewnych zasad.
Zrozumiała, że ten człowiek mówi poważnie i przestraszyła się. Ale skoro nie miała już nic do stracenia, nie przestała krzyczeć.
Z miejsca, w którym się znajdowała, Zedka widziała oddział, a na nim wszystkie łóżka puste, z wyjątkiem jednego, na którym spoczywało jej własne przywiązane ciało i siedzącą przy nim przerażoną dziewczynę. Ta dziewczyna nie wiedziała, że ciało leżącej kobiety nadal prawidłowo funkcjonowało, tylko jej dusza unosiła się w powietrzu, dotykając niemalże sufitu i doświadczając głębokiego spokoju.
Zedka odbywała podróż astralną, która podczas pierwszego szoku insulinowego była dla niej wielką niespodzianką. Nie powiedziała o tym nikomu. Była tu jedynie po to, by wyleczyć się z depresji i zamierzała opuścić to miejsce raz na zawsze, gdy tylko pozwolą na to okoliczności. Gdyby zaczęła rozpowiadać o tym, że opuszcza swoje ciało, mogliby pomyśleć, że w Villete jeszcze się jej pogorszyło. Jednak, gdy odzyskała przytomność, zaczęła wertować wszystko, co wpadło jej w ręce na temat szoku insulinowego i dziwnego zjawiska unoszenia się w powietrzu. O metodzie leczenia nie pisano zbyt wiele. Po raz pierwszy zastosowano ją około 1930 roku, ale niebawem zarzucono, bo mogła zaszkodzić pacjentom. Pewnego razu, podczas sesji szokowej, jej astral odwiedził gabinet doktora Igora, w chwili gdy omawiał on tę sprawę z właścicielami zakładu.
„To jest zbrodnia!” - mówił.
„Ale to metoda najtańsza i najszybsza! - zareplikował jeden z akcjonariuszy. - A zresztą, kogo interesują prawa wariatów? Nikt nie wniesie skargi”.
A jednak niektórzy lekarze nadal uznawali tę metodę za szybki sposób leczenia depresji. Zedka zaczęła szukać materiałów i wypożyczyła z biblioteki wszystko, co dotyczyło szoku insulinowego. Szczególnie interesowały ją relacje pacjentów. Pojawiało się w nich zawsze to samo: koszmary i jeszcze raz koszmary, ale nikt nie doświadczył niczego, co przypominałoby jej doznania.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kathrine
Demoralizatorka
Dołączył: 10 Paź 2006
Posty: 4767
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/2 Skąd: ten toster wziął się pod prysznicem?!
|
Wysłany: Śro 6:33, 23 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
Nawet w zakładzie psychiatrycznym trzeba stosować się do pewnych zasad xD
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
xxx
Dołączył: 21 Wrz 2006
Posty: 14167
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/2
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 9:08, 23 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
Hahah xD
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anamara
Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 6852
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/2 Skąd: Far Far Away xD
|
Wysłany: Śro 14:36, 23 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
dawajjj daleeeeeeeeejjjj xD
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
xxx
Dołączył: 21 Wrz 2006
Posty: 14167
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/2
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 14:43, 23 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
Te relacje przekonały ją, że nie ma żadnego związku między insuliną a odczuciem, że świadomość opuszcza ciało. Wręcz przeciwnie, ten rodzaj leczenia powodował tylko otępienie pacjenta. Zaczęła więc szukać tekstów o duszy, przejrzała kilka książek okultystycznych, aż pewnego dnia dotarta do obfitej literatury, opisującej dokładnie to, co jej się przydarzało. Nazywano to „podróżą astralną”, której jak się okazało, wielu ludzi doświadczyło. Niektórzy z nich zdecydowali się opisać to, co przeżyli, innym udało się nawet rozwinąć techniki pozwalające na sprowokowanie tego osobliwego stanu. Teraz i Zedka znała wszystkie te techniki i posługiwała się nimi co noc, by dostać się tam gdzie chciała.
Opisy tych doświadczeń i wizji były różnorakie, ale we wszystkich powtarzał się dziwny i denerwujący, poprzedzający oddzielenie ducha od ciała szum. Po nim następował szok i raptowna utrata przytomności, i zaraz po tym spokój i radość z unoszenia się w powietrzu na srebrzystej pępowinie, która mogła rozciągać się w nieskończoność, choć jak głosiły legendy, o których czytała, możliwe było jej przerwanie, a to groziło śmiercią.
Jednak jej doświadczenia wykazywały, że mogła oddalać się tak daleko jak chciała, pępowina wciąż była cała.
Ogólnie rzecz biorąc, książki te byty bardzo przydatne, by lepiej korzystać z podróży astralnych. Dowiedziała się na przykład, że ilekroć zechce przenieść się z jednego miejsca w drugie, musi tylko zapragnąć znaleźć się w przestrzeni, wyobrażając sobie jednocześnie punkt docelowy. W przeciwieństwie do trasy samolotu, który pokonuje określoną odległość między punktem startu i lądowania, by dotrzeć do mety, podróż astralna wiedzie przez tajemne tunele. Wystarczyło wyobrazić sobie miejsce, przebyć tunel z zawrotną szybkością i już pojawiał się upragniony cel.
Również dzięki tym książkom Zedka przestała obawiać się istot spotykanych w przestrzeni. Wprawdzie dziś na oddziale nie było nikogo, ale gdy po raz pierwszy opuściła swoje ciało, napotkała wiele postaci, które przyglądały się jej, wyraźnie rozbawione jej zdumioną miną. W pierwszym odruchu pomyślała, że są to zmarli, zjawy zamieszkujące to miejsce. Później zdała sobie sprawę, że choć błąkały się tutaj niektóre duchy zmarłych, to byli wśród nich ludzie równie żywi jak ona, którzy także opanowali technikę podróży astralnych, albo tacy, którzy spali głęboko, nie wiedząc nawet o tym, że ich dusza wędrowała swobodnie po świecie.
Dzisiaj miała odbyć ostatnią podróż astralną pod wpływem insuliny, bo była niedawno w gabinecie doktora Igora i dowiedziała się, że gotów jest ją wypisać ze szpitala. Dlatego postanowiła pożegnać się z Villete, bo gdy przekroczy jego próg, już nigdy więcej tu nie wróci, nawet duchem.
Pożegnać się. To było najtrudniejsze. W szpitalu psychiatrycznym człowiek szybko przyzwyczaja się do wolności, jaka panuje w świecie obłędu i nabiera złych przyzwyczajeń. Nie trzeba było tu ponosić za nic odpowiedzialności, ani walczyć o chleb powszedni, ani troszczyć się o niezmiennie takie same nudne sprawy. Za to można było godzinami oglądać jeden obraz lub rysować najbardziej absurdalne wizje. Tu wszystko było wybaczalne: bo to przecież chorzy psychicznie. Jak miała okazję przekonać się na własnej skórze, stan większości pacjentów znacznie się poprawiał, gdy weszli w szpitalne mury. Już nie musieli ukrywać niczego, a w „rodzinnej” atmosferze łatwiej im było zaakceptować własne nerwice czy psychozy.
Na początku Zedka była zafascynowana Villete i nawet miała zamiar przystąpić do Bractwa, gdy już wyzdrowieje. Ale zrozumiała, że jeśli wykaże się odrobiną mądrości, będzie mogła na zewnątrz robić to, co się jej podoba, o ile uda się jej stawić czoła codziennym wyzwaniom. Wystarczy, jak to ktoś powiedział, trzymać szaleństwo na wodzy. Będzie mogła płakać, niepokoić się, denerwować jak każdy normalny człowiek, pod warunkiem, że nigdy nie zapomni, że tam w górze jej duch zadrwi sobie z tych wszystkich trudności.
Już wkrótce wróci do domu, do dzieci, do męża - to również będzie miało swój urok. Z pewnością niełatwo będzie jej znaleźć pracę, w końcu w tak małym mieście jak Ljubljana plotki krążą szybko i o jej pobycie w Villete musi już wiedzieć sporo osób. Ale mąż zarabia dość, by utrzymać rodzinę, będzie więc mogła w wolnym czasie odbywać swoje podróże astralne bez insuliny.
Jednej jedynej rzeczy nie chciała nigdy już doświadczyć, tej, z powodu której znalazła się w Villete - depresji. Niektórzy lekarze są zdania, że za stan psychiczny człowieka odpowiada ostatnio odkryła substancja - serotonina. Jej niedobór powoduje zakłócenia w koncentracji, wpływa negatywnie na sen, łaknienie i sprawia, że ludzie nie potrafią cieszyć się życiem. Jej całkowity brak wywołuje rozpacz, poczucie bezużyteczności, pesymizm, niepokój, nadmierne zmęczenie, lęki, trudności z podejmowaniem decyzji, aż w końcu człowiek pogrąża się w nieprzemijającym smutku, prowadzącym do całkowitej apatii, a nawet samobójstwa.
Inni, bardziej konserwatywni lekarze sądzą, że depresję powodują drastyczne zmiany w życiu człowieka, takie jak przeniesienie do innego kraju, utrata kogoś bliskiego, rozwód czy kłopoty zawodowe lub rodzinne. Współczesne badania, przeprowadzone na podstawie obserwacji przypadków klinicznych, dowodzą, że brak światła słonecznego może być jedną z przyczyn depresji.
Jednak w przypadku Zedki powód był prostszy niż wszyscy przypuszczali - był nim mężczyzna z przeszłości. Albo raczej fantazje o mężczyźnie poznanym przed laty.
Cóż za głupota! Depresja, obłęd z powodu mężczyzny, którego adresu nawet dzisiaj nie znała. Zakochała się w nim do szaleństwa jako młoda dziewczyna, bo podobnie jak wszystkie jej rówieśnice musiała poznać smak Miłości Niemożliwej. Tyle tylko, że w przeciwieństwie do swoich przyjaciółek, które ograniczyły się do marzeń, Zedka postanowiła posunąć się dalej i zdobyć obiekt swej Miłości Niemożliwej. Mieszkał po drugiej stronie oceanu, więc sprzedała wszystko co miała, by go zobaczyć. Był żonaty, ale zaakceptowała rolę kochanki, w skrytości licząc, że pewnego dnia zostanie jej mężem. Nie miał dla niej czasu, ale nie zrażona tym spędzała dnie i noce w podrzędnym hoteliku, czekając na jego rzadkie telefony. Ale choć gotowa była znieść wszystko w imię miłości, związek się rozpadł. Wprawdzie on nigdy jej tego wprost nie powiedział, jednak pewnego dnia zrozumiała, że nie jest już mile widziana i wróciła do Słowenii.
Przez kilka miesięcy jadła byle co, wspominając każde z nim spotkanie, napawając się po tysiąckroć rozkoszą chwil spędzonych razem w łóżku, starając się odkryć jakiś trop, który pozwoliłby jej uwierzyć na nowo w przyszłość tego związku. Przyjaciele niepokoili się o nią, ale coś w głębi serca mówiło jej, że przeżywa stan przejściowy, że swój rozwój człowiek musi okupić wysoką ceną, więc płaciła ją bez skargi. Pewnego ranka obudziła się ogarnięta przemożną chęcią życia, zjadła z apetytem śniadanie i wyszła z domu w poszukiwaniu pracy.
Udało się jej nie tylko zdobyć pracę, ale również zwrócić na siebie uwagę pewnego przystojnego chłopaka, inteligentnego i obleganego przez wiele kobiet. W rok później została jego żoną. Wzbudziła zazdrość i podziw wśród przyjaciółek. Zamieszkała wraz z mężem w przestronnym domu z ogrodem wychodzącym na rzekę przepływającą przez Ljubljanę. Urodziły im się dzieci. Co roku latem wyjeżdżali do Austrii albo do Włoch.
Gdy Słowenia postanowiła odłączyć się od Jugosławii, jej mąż został powołany do wojska. Zedka była Serbką, innymi słowy - „wrogiem”. Jej życie legło w gruzach. W ciągu następnych dziesięciu dni napięcia, gdy wojska stały gotowe do starcia i nikt nie wiedział, jakie skutki pociągnie za sobą ogłoszenie suwerenności Słowenii i ile z tego powodu poleje się krwi, Zedka zdała sobie sprawę ze swej miłości do męża. Spędzała całe dnie na modlitwie do Boga, który dotąd wydawał się jej odległy, a teraz stał się jedynym ratunkiem. Przysięgła aniołom i świętym wszystko, byleby tylko jej mąż powrócił żywy.
Tak też się stało. Wrócił, dzieci znów poszły do szkoły, w której mogły uczyć się słoweńskiego, a widmo wojny zawisło nad sąsiednią republiką Chorwacją.
Minęły trzy lata. Wojna między Jugosławią a Chorwacją przeniosła się na teren Bośni. Zaczęły krążyć doniesienia o masakrach dokonywanych przez Serbów. Zedka uważała za niesprawiedliwe uznanie wszystkich Serbów za kryminalistów z powodu obłędu kilku szaleńców. Jej życie przybrało nieoczekiwany zwrot: zaczęła z dumą i odwagą bronić swego narodu, pisząc do gazet, udzielając wywiadów dla telewizji, organizując konferencje. Wszystko to na niewiele się zdało, bo nikt zdania nie zmienił i nadal uważano, że wszyscy Serbowie są odpowiedzialni za okrucieństwa wojny, ale Zedka miała świadomość, że spełniła swój obowiązek, nie opuszczając swych rodaków w trudnej chwili. Mogła przy tym liczyć na męża Słoweńca, dzieci i ludzi, którzy nie padli ofiarą propagandy obu stron konfliktu.
Pewnego popołudnia, przechodząc obok pomnika Preserem, zaczęła zastanawiać się nad życiem tego wielkiego słoweńskiego poety. Kiedy miał 34 lata wszedł pewnego razu do kościoła, gdzie zobaczył młodziutką dziewczynę, Julię Primic i zakochał się w niej po uszy. Niczym średniowieczni minstrele zaczął pisać dla niej wiersze, z nadzieją, że ją poślubi. Julia pochodziła jednak z bogatej mieszczańskiej rodziny i prócz tego przypadkowego spotkania w kościele, Preserenowi nie udało się nigdy więcej do niej zbliżyć. Ale właśnie to jedno spotkanie dało mu natchnienie do napisania najlepszych wierszy. Dało też początek jego legendzie. Pomnik poety na małym centralnym placu Ljubljany ma oczy utkwione w jeden punkt. Kto podąży w ślad za jego spojrzeniem, dostrzeże po drugiej stronie placu twarz kobiety wyrzeźbioną na fasadzie jednego z domów. Tam właśnie mieszkała Julia. Preseren nawet po śmierci patrzy na swą Niemożliwą Miłość. A gdyby bardziej uparcie walczył?
Serce Zedki zadrżało. Być może było to przeczucie jakiegoś nieszczęścia? Może coś złego działo się z dziećmi? Biegiem wróciła do domu - spokojnie oglądały telewizję, wcinając prażoną kukurydzę. Ale dziwny smutek nie minął. Zedka położyła się i przespała prawie dwanaście godzin, a gdy się obudziła, nie miała wcale ochoty wstać. Historia Preserem przypomniała jej znowu pierwszego kochanka, od którego nie miała żadnych wieści.
I pytała siebie samą: „Czy wystarczająco długo walczyłam? Czy nie powinnam byli pogodzić się z rolą kochanki, zamiast upierać się, by sprawy potoczyły się zgodnie z moimi życzeniami? Czy walczyłam o moją pierwszą miłość z równym uporem, z jakim walczyłam o mój naród?”
Zedce udało się przekonać samą siebie, że zrobiła, co mogła, a mimo to smutek nie mijał. To, co zdawało się jej być rajem - dom nad rzeką, mąż, którego kochała, dzieci jedzące prażoną kukurydzę przed telewizorem - z dnia na dzień stało się piekłem.
Dziś, po wielu podróżach astralnych i licznych spotkaniach z umysłami oświeconymi, wiedziała, że wszystko to było czystą głupotą. Miłość Niemożliwa posłużyła jej za pretekst, by zerwać więzy, które trzymały ją przy życiu jakie wiodła, a które było dalekie od tego, czego rzeczywiście pragnęli.
Ale dwanaście miesięcy temu rzuciła się gorączkowo na poszukiwanie utraconego mężczyzny, wydala majątek na rozmowy międzynarodowe, ale on już nie mieszkał w dawnym mieście i nie sposób go było odnaleźć. Wysyłała ekspresem listy, które wracały do niej z napisem „adresat nieznany”. Obdzwoniła wszystkich wspólnych znajomych, ale nikt nie miał pojęcia, co się z nim stało.
Mąż nie domyślał się niczego i to doprowadzało ją do szalu, bo przecież powinien przynajmniej coś podejrzewać, zrobić jej awanturę, skarżyć się, albo zagrozić, że wyrzuci ją na ulicę. Z czasem doszła do przekonania, że telefonistki międzynarodowe, listonosze i przyjaciółki zostały przez niego przekupione, i że on tylko udawał obojętność. Sprzedała biżuterię otrzymaną w prezencie ślubnym i kupiła bilet, gotowa jechać za ocean, aż ktoś w końcu przekonał ją, że obie Ameryki to ogromny kontynent i nie ma co wybierać się tam, nie wiedząc dokładnie, dokąd.
Pewnego popołudnia położyła się, cierpiąc z miłości tak jak nigdy dotąd nie cierpiała, nawet wtedy, gdy dawno temu powrócili do szarej codzienności Ljubljany. Całą noc i cały dzień spędzili w swoim pokoju. I następny również. Trzeciego dnia mąż wezwał lekarza - o, jakiż był wspaniałomyślny! Ileż troski o nią! Czyżby nie wiedział, że zamierzali spotkać się z innym, zdradzić go, zamienić swoją pozycję kobiety szanowanej na rolę skrywanej kochanki, porzucić na zawsze Ljubljanę, dom i dzieci?
Gdy przyszedł lekarz, dostała ataku szalu, zamknęli się w pokoju na klucz i otworzyli drzwi dopiero po jego wyjściu. Tydzień później nie chciało się jej już wstawać, by wyjść do łazienki i zaczęli załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne w łóżku. Przestała myśleć racjonalnie, w głowie miała jedynie skrawki wspomnień o mężczyźnie, który - byli tego pewna - równie bezskutecznie jej poszukiwał.
Mąż, nieznośnie szlachetny, zmieniał prześcieradła, głaskał ją po głowie, zapewniał, że wszystko dobrze się skończy. Dzieci nie wchodziły do jej pokoju od czasu, gdy - bez żadnego powodu - spoliczkowali jedno z nich, a potem uklękła i zaczęta całować jego stopy, błagając o przebaczenie, drąc na strzępy koszulę, by wyrazić swą rozpacz i skruchę.
Po upływie następnego tygodnia - w którym zaczęta wypluwać podawane jej pożywienie, traciła i odzyskiwała kontakt z rzeczywistością, spędzali bezsennie cale noce i przesypiali cale dnie do jej pokoju weszło bez pukania dwóch mężczyzn. Jeden przytrzymał ją, drugi zaaplikował zastrzyk i obudziła się w Villete.
„To depresja - powiedział lekarz do męża. - Czasem powód bywa banalny, jak na przykład brak substancji chemicznej, serotoniny, w organizmie”.
Spod sufitu Zedka zobaczyła pielęgniarza ze strzykawką w ręku. Dziewczyna wciąż siedziała w tym samym miejscu, próbując rozmawiać z jej ciałem, przerażona jej pustym wzrokiem. Przez chwilę Zedka miała ochotę opowiedzieć Weronice wszystko, co przeżyła, ale zmieniła zdanie, bo do ludzi nigdy nie trafia, co im się mówi, muszą odkrywać to sami.
Pielęgniarz wbił igłę w jej ramię i wstrzyknął glukozę. Dusza Zedki, niczym szarpnięta silnym ramieniem, oderwała się od sufitu, z ogromną prędkością przemierzyła czarny tunel i powróciła do ciała.
- Witaj, Weroniko.
Dziewczyna wyglądali na przerażoną.
- Dobrze się czujesz?
- Tak. Na szczęście po raz kolejny udało mi się wyjść cało, ale był to już ostatni z serii tych niebezpiecznych zabiegów.
- Skąd wiesz? Tu nie liczą się z nikim.
Zedka wiedziała, bo jej astral przeniósł się do gabinetu doktora Igora.
- Wiem, ale nie potrafię wytłumaczyć. Czy pamiętasz pierwsze pytanie jakie mi zadałaś?
- Co znaczy być szalonym?
- Właśnie. Tym razem odpowiem ci wprost: szaleństwo to niemożność przekazania swoich myśli. Trochę tak, jakbyś znalazła się w obcym kraju - widzisz wszystko, pojmujesz, co się wokół ciebie dzieje, ale nie potrafisz się porozumieć i uzyskać znikąd pomocy, bo nie mówisz językiem tubylców.
- Każdy z nas czuł to kiedyś.
- Bo wszyscy, w taki czy w inny sposób, jesteśmy szaleni.
Przez zakratowane okno widać było niebo usiane gwiazdami. Nad górami wschodził ogromniejący księżyc. Poeci zawsze lubili księżyc w pełni, poświęcali mu tysiące wierszy, ale Weronikę fascynował księżyc w pierwszej kwadrze, bo mógł wciąż jeszcze powiększać się, napełnić światłem całą swoją powierzchnię, zanim zacznie powoli znikać.
Miała ochotę zasiąść w świetlicy do pianina i uczcić tę noc piękną sonatą, której nauczyła się jeszcze w szkole. Gdy patrzyła w niebo za oknem, przepełniało ją nieopisane poczucie błogości, tak jakby nieskończoność wszechświata objawiała zarazem swoją wieczność. Ale od jej marzenia oddzielały ją stalowe drzwi i kobieta, która bez przerwy czytała. Poza tym nikt nie gra na pianinie o tak późnej porze, obudziłby wszystkich dookoła.
Weronika uśmiechnęła się. Wszystkich, to znaczy sale szpitalne wypchane wariatami i wariatów napchanych środkami nasennymi.
Wciąż odczuwali błogość. Wstała i podeszła do łóżka śpiącej głęboko, być może odzyskującej siły po strasznych przejściach minionego dnia, Zedki.
- Proszę wrócić do łóżka - zwróciła jej uwagę pielęgniarka. - Grzeczne dziewczynki o tej porze śnią o aniołkach albo o narzeczonych.
- Proszę mnie nie traktować jak dziecko. Nie jestem łagodną wariatką, która wszystkiego się boi. Jestem szalona, miewam ataki histerii, nie liczę się ani ze swoim ani niczyim życiem. A dziś coś mnie napadło.
Popatrzyłam na księżyc i muszę z kimś porozmawiać.
Pielęgniarka zmierzyła ją wzrokiem, zaskoczona jej reakcją.
- Pani się mnie boi? - nalegała Weronika. - Od śmierci dzieli mnie zaledwie jeden lub dwa dni, co mam do stracenia?
- Dlaczego nie przejdziesz się trochę, dziewczyno, a mnie nie pozwolisz skończyć książki?
- Bo tu jest więzienie, a pilnująca go dozorczyni udaje, że czyta książkę po to, by pokazać innym, że jest inteligentną kobietą. A tak naprawdę nasłuchuje odgłosów dochodzących z oddziału i strzeże niczym skarbu kluczy do drzwi. Pewnie tego chce regulamin, a ona go przestrzega, bo może pokazać swoją władzę, której nie ma w swoim domowym życiu wobec męża i dzieci.
Weronika drżała, nie wiedząc dokładnie, dlaczego. - Klucze? - zapytała pielęgniarka. - Drzwi są zawsze otwarte. Czy wyobrażasz sobie, że mogłabym tu siedzieć zamknięta z bandą umysłowo chorych?
„Jak to drzwi są zawsze otwarte? Kilka dni temu chciałam stąd wyjść i ta kobieta poszła za mną aż do ubikacji. Co ona wygaduje?”
- Nie bierz tego na poważnie - ciągnęła pielęgniarka. - Rzeczywiście kontrola nie jest tu wcale potrzebna, bo podajemy środki nasenne. Ależ ty trzęsiesz się z zimna!
- Nie wiem. Myślę, że to raczej z powodu serca. - Jeśli chcesz, idź się przejść.
- Tak naprawdę to chciałabym pograć na pianinie. - Świetlica jest dobrze odizolowana. Twoje granie nikomu nie będzie przeszkadzać. Graj, jeśli masz na to ochotę.
Drżenie Weroniki zamieniło się w ciche, nieśmiałe i wstrzymywane łkanie. Uklękła, położyła głowę na kolanach kobiety i wybuchnęła nieprzerwanym płaczem.
Pielęgniarka odłożyła książkę i zaczęła głaskać dziewczynę po głowie, czekając aż fala smutku minie. Tak trwały prawie pół godziny: jedna płakała, nie wyjaśniając przyczyny, druga pocieszała ją, nie wiedząc, o co chodzi.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anamara
Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 6852
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/2 Skąd: Far Far Away xD
|
Wysłany: Śro 15:15, 23 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
skąd Ty to bierzesz Klaudia? b ja chcę to całę przeczytać...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
xxx
Dołączył: 21 Wrz 2006
Posty: 14167
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/2
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 15:18, 23 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
Mam na kompieee xD
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
rosenrocik
Dołączył: 20 Sty 2007
Posty: 2444
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/2 Skąd: Szuflandia
|
Wysłany: Śro 15:26, 23 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
czytałam, dawno, fajne, ale wole "Pielgrzyma"
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anamara
Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 6852
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/2 Skąd: Far Far Away xD
|
Wysłany: Śro 17:19, 23 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
wklejaj daleeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeej
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
xxx
Dołączył: 21 Wrz 2006
Posty: 14167
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/2
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 17:26, 23 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
W końcu łkanie ucichło. Pielęgniarka podniosła ją, wzięła pod ramię i zaprowadziła do drzwi.
- Mam córkę w twoim wieku. Gdy cię tu przywieźli, z kroplówką i tymi rurkami, zastanawiałam się dlaczego taka ładna, młoda dziewczyna, która ma całe życie przed sobą, postanowiła się zabić. Potem zaczęły krążyć plotki: najpierw o liście, który zostawiłaś, ale nigdy nie uwierzyłam, że był to prawdziwy powód, potem o tym, że twoje dni są policzone z powodu nieuleczalnej choroby serca. Ciągle miałam przed oczami obraz mojej córki. A gdyby tak ona postanowiła zrobić coś takiego? Dlaczego niektórzy próbują iść pod prąd naturalnego porządku świata, to znaczy walki o przeżycie za wszelką cenę?
- Dlatego właśnie płakałam - powiedziała Weronika. - Kiedy potykałam nasenne tabletki, chciałam zabić kogoś, kogo nienawidziłam. Nie wiedziałam, że żyją we mnie inne Weroniki, które umiałabym pokochać.
- Co sprawia, że człowiek zaczyna nienawidzić sam siebie?
- Może tchórzostwo. Albo nieodłączny strach przed popełnianiem błędów, przed robieniem nie tego, czego inni oczekują. Dopiero co byłam beztroska, zapomniałam o moim wyroku śmierci, ale gdy znów uświadomiłam sobie moją sytuację, przestraszyłam się.
Pielęgniarka otworzyła drzwi i Weronika wyszła.
„Nie powinna była mnie o to wypytywać. Czego chce? Zrozumieć, dlaczego płakałam? Czy nie widzi, że jestem całkiem normalna, że mam te same pragnienia i lęki co wszyscy, i że tego typu pytania - zwłaszcza teraz, kiedy na wszystko jest już za późno - wywołują we mnie panikę?”
Idąc korytarzami, tak samo słabo oświetlonymi jak oddział, zrozumiała, że naprawdę jest już na wszystko za późno i zaczęła się bać.
„Muszę nad sobą zapanować. Jestem z tych, którzy konsekwentnie robią to, co postanowią”. Była to prawda.
Konsekwentnie doprowadziła do końca wiele spraw w swoim życiu, tyle że nie byty to sprawy istotne. Zdarzało się, że nie chciała pogodzić się z kimś, z kim pokłóciła się o drobiazg, albo przestawała dzwonić do mężczyzny, w którym była zakochana, bo dochodziła do wniosku, że związek z nim nie ma sensu. Była bezkompromisowa w tym, co najprostsze - chciała udowodnić sobie, że jest silna i obojętna, choć tak naprawdę była słaba, nigdy nie zdołała wybić się w nauce czy w sporcie, nie potrafiła utrzymać harmonii w swojej rodzinie.
Udawało jej się przezwyciężać swoje małe słabości, ale poniosła klęskę w sprawach ważnych. Roztaczała wokół aurę kobiety niezależnej, choć rozpaczliwie potrzebowała kogoś obok siebie. Bywała w różnych miejscach, gdzie zwracała na siebie uwagę, ale noce z reguły spędzała samotnie w klasztorze, patrząc w rozregulowany telewizor. W oczach przyjaciół uchodziła za wzór godny naśladowania, traciła większość swojej energii, usiłując być zawsze na miarę takiego obrazu siebie, jaki sama stworzyła.
Z tego właśnie powodu nie miała już dość siły, by być sobą - dziewczyną, która tak jak wszyscy ludzie na świecie, potrzebowała do szczęścia innych. Ale tych innych było tak trudno zrozumieć! Reagowali w sposób nieprzewidywalny, chowali się za murami obronnymi i jak ona okazywali obojętność wobec wszystkiego. Gdy pojawiał się ktoś bardziej otwarty na życie, albo natychmiast go odrzucali, albo skazywali na cierpienie, uznając za gorszego i „naiwnego”.
Zgoda. Może swoją Bitą i determinacją wywarta wrażenie na wielu, ale dokąd dotarta? Do pustki. Do całkowitej samotności. Do Villete. Do przedsionka śmierci.
Wyrzuty sumienia z powodu próby samobójstwa powróciły i znowu stanowczo je od siebie odsunięta, bo teraz odczuwała coś, na co nigdy wcześniej sobie nie pozwalała: nienawiść.
Nienawiść. Mogła dotknąć tej niszczycielskiej energii, która emanowali z jej ciała - niemal równie fizycznej jak ściany, pianino czy pielęgniarki. Pozwolili, nie zważając, czy było to dobre czy złe, by to uczucie ujrzało światło dzienne. Mieli dość samokontroli, masek, układności. Teraz chciała przeżyć swoje ostatnie dwa czy trzy dni jak najbardziej nieukładnie.
Zaczęto się od policzka, który wymierzyli człowiekowi starszemu od niej, zaatakowali pielęgniarza, nie starali się przymilać do nikogo, ani rozmawiać, kiedy czuła, że pragnie samotności, a dziś byli na tyle wolna, by pozwolić sobie na nienawiść i dość rozsądna, by nie zacząć rozbijać wszystkiego wokół siebie, bo nie zamierzali spędzić końcówki swego życia w szpitalnym łóżku, otumaniona środkami uspokajającymi.
W tej chwili nienawidziła wszystkiego, co się dato. Siebie samej, świata, krzesła na swojej drodze, zepsutego kaloryfera w korytarzu, ludzi wspaniałych i kryminalistów. Byli zamknięta w szpitalu psychiatrycznym i mogła odczuwać to, co zazwyczaj ludzie ukrywają przed sobą, bo wszyscy zostaliśmy wychowani tak, by tylko kochać, akceptować, znajdować rozwiązania, unikać konfliktów. Weronika nienawidzili wszystkiego, ale przede wszystkim sposobu, w jaki żyła, nie widząc nigdy setek innych Weronik, które w niej mieszkały, które były fascynujące, szalone, ciekawe świata, odważne, gotowe na ryzyko.
W pewnym momencie poczuta nawet nienawiść do osoby, którą kochała najbardziej na świecie, do swojej matki. Do tej wspanialej kobiety, która w dzień pracowali, a w nocy zmywali naczynia, poświęcając swoje życie, by wykształcić córkę, zapewnić jej naukę gry na fortepianie i na skrzypcach, ubrać ją jak księżniczkę, kupując markowe buty i spodnie, podczas gdy sama latami nosili przerabianą, starą sukienkę.
„Jak mogę nienawidzić kogoś, kto dal mi samą miłość?” - pomyślała zawstydzona, ale za późno, bo nienawiść przedarta się już na wolność, bo już otworzyli drzwi własnego piekli. Nienawidzić miłości, którą ją obdarowano, nie żądając niczego w zamian, to przecież było absurdalne i wbrew prawom natury.
Ale to właśnie tej bezinteresownej miłości udało się przepełnić Weronikę poczuciem winy i tchnąć w nią potrzebę, by sprostać jej oczekiwaniom, nawet jeżeli miało to za sobą pociągnąć rezygnację ze wszystkich marzeń. Ta właśnie miłość przez lata starali się ukryć przed nią wyzwania losu i zepsucie świata, nie zważając, że kiedy pewnego dnia Weronika zda sobie z nich sprawę, nie będzie miała żadnej broni, by stawić im czoła.
A jej ojciec? Ojca również nienawidziła. Bo w przeciwieństwie do matki, która pracowali bez wytchnienia, on korzystał z życia, zabierał ją do barów i do teatru. Bawili się świetnie razem, gdy byli nastolatką kochali go skrycie, tak jak kocha się mężczyznę, nie ojca. Nienawidzili go, bo byt zawsze taki czarujący, taki ciepły dla wszystkich, tylko nie dla matki, jedynej kobiety, której naprawdę się to należało.
Nienawidzili wszystkiego. Biblioteki ze stertą książek pełnych recept na życie, szkoły, w której całe noce tracili na naukę algebry, chociaż nie znała nikogo - prócz nauczycieli przedmiotu i matematyków - komu algebra byłaby potrzebna do szczęścia. Dlaczego zmuszano ją, by tyle uczyła się algebry, geometrii i całej tej masy całkowicie nikomu niepotrzebnych rzeczy?
Weronika pchnęła drzwi świetlicy, podeszła do pianina i otworzyła je. Z całej siły uderzyła w klawisze. Szalony chaotyczny, akord rozległ się echem w pustym pomieszczeniu, odbił się od ścian i powrócił do jej uszu jako bolesny, niemal rozdzierający duszę hałas. Ale w tej chwili właśnie ten dźwięk najlepiej odzwierciedlał jej nastrój.
Zaczęta uderzać w klawisze i znów na wszystkie strony rozbrzmiały bezładne dźwięki.
„Jestem szalona. Mogę to robić. Mogę nienawidzić i mogę walić jak opętana w pianino. Od kiedy to chorzy umysłowo umieją harmonijnie sączyć dźwięki?”
Uderzyła w pianino raz i drugi, dziesiąty i dwudziesty, a za każdym uderzeniem jej nienawiść mijała, aż w końcu znikła zupełnie.
Ogarnął ją głęboki spokój. Znów spojrzała na niebo pełne gwiazd, na księżyc w pierwszej kwadrze, jej ulubiony, wypełniający świetlicę bladym światłem. Powróciło poczucie, że Nieskończoność i Wieczność podały sobie ręce i wystarczyło zadumać się nad jedną z nich, nad Wszechświatem bez granic, by odczuć obecność drugiej - Czasu, który nigdy się nie kończy, który nie mija, lecz zastyga w Teraźniejszości, w której drzemią wszelkie sekrety życia. Zanim doszła z oddziału do świetlicy pozwoliła sobie na nienawiść intensywną, silną, bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Pozwoliła na negatywne, tłamszone w duszy przez lata uczucia, wypłynęły w końcu na powierzchnię. Teraz, kiedy je odczuta, byty już zbędne, mogący zniknąć.
Zastygła w ciszy, żyjąc chwilą teraźniejszą, pozwalając, by miłość wypełniła przestrzeń opuszczoną przez nienawiść. A gdy ją poczuta, zwróciła się ku księżycowi i zagraca na jego cześć sonatę, w przeświadczeniu, że księżyc jej słucha, jest dumny a gwiazdy mu zazdroszczą. Dlatego zagraca też dla gwiazd, dla parku i dla gór niewidocznych w mroku, ale których obecność wyczuwała.
W połowie drugiego utworu zjawie się wariat Edward, nieuleczalny schizofrenik. Nie przestraszyła się, wręcz przeciwnie, uśmiechnęła się do niego i ku swemu zdumieniu zobaczyła, że odwzajemnia jej uśmiech.
Również do jego odległego świata, odleglejszego niż księżyc, przedarta się muzyka i sprawiła cud.
„Muszę kupić nowe etui na klucze” - pomyślał doktor Igor, otwierając drzwi swego małego gabinetu, mieszczącego się w szpitalu Villete. Stare całkiem już się rozpadło, a mata metalowa ozdoba właśnie potoczyła się po podłodze.
Doktor Igor pochylił się, by ją podnieść. Co zrobić z tym kawałkiem metalu przedstawiającym herb Ljubljany?
Byłoby najlepiej go wyrzucić. Mógłby też oddać go do naprawy. Albo podarować herb wnuczkowi, żeby się nim bawił. Te ewentualności wydały mu się absurdalne. Etui do kluczy to nie jakieś wielkie pieniądze, a wnuczka nie obchodzą żadne herby, spędza cały czas przed telewizorem, albo grając w gry komputerowe sprowadzane z Włoch. Mimo to nie wyrzucił etui, wsadził je do kieszeni, aby zadecydować później, co z nim zrobi.
To właśnie z tego powodu, że tak długo zastanawiał się, zanim podjął jakąkolwiek decyzję, był dyrektorem azylu psychiatrycznego, a nie jednym z jego pacjentów.
Zapalił światło, bo wraz z nadejściem zimy rozwidniało się coraz później. Brak światła, podobnie jak przeprowadzki czy' rozwody, był jednym z głównych przyczyn wzrostu przypadków depresji. Doktor Igor pragnął gorąco, aby wiosna nadeszła szybko i rozwiązała połowę jego problemów.
Zajrzał do kalendarza. Tego dnia powinien był przedsięwziąć jakieś środki, by zapobiec śmierci głodowej Edwarda - jego przypadek schizofrenii był całkowicie nieprzewidywalny, a teraz na dodatek, chłopak zupełnie odmawiał jedzenia. Doktor Igor przepisał mu już co prawda odżywianie dożylne, ale nie mogło to trwać wiecznie. Edward miał 28 lat, był potężnie zbudowany, ale mimo kroplówek chudy w końcu zacznie wyglądać jak szkielet.
Jak zareaguje na to jego ojciec, jeden z najsłynniejszych ambasadorów młodej republiki słoweńskiej, ów mistrz subtelnych negocjacji z Jugosławią w początkach lat dziewięćdziesiątych? Człowiek ten przez cale lata pracował dla Belgradu, przetrzymał ataki swych oszczerców, którzy oskarżali go o służbę dla wroga, i nadal wchodził w skład korpusu dyplomatycznego, tyle tylko, że teraz reprezentował inny kraj. Była to postać potężna i wpływowa - wszyscy się go bali.
Te myśli zaprzątały doktora Igora przez chwilę, tak jak niedawno sprawa etui na klucze, ale wkrótce odsunął je od siebie. Ambasadorowi boty wszystko jedno, jak wygląda jego syn, i tak nie zamierzał pokazywać się z nim na oficjalnych przyjęciach ani zabrać ze sobą tam, gdzie zostanie mianowany przedstawicielem rządu. Edward przebywał w Villete i zostanie tu na zawsze, albo tak długo, jak długo jego ojciec zarabiać będzie zawrotne sumy.
Doktor Igor zdecydował, że odstawi odżywianie dożylne i pozwoli, by Edward schudł na tyle, by sam poczuł głód i zaczął jeść. Jeśli sytuacja ulegnie pogorszeniu napisze sprawozdanie i zrzuci odpowiedzialność na radę lekarzy zarządzających Villete. „Jeśli nie chcesz wpaść w tarapaty, podziel się równo odpowiedzialnością z innymi” - tego uczył go ojciec, też lekarz, który miął na sumieniu parę ludzkich istnień, za to żadnego problemu z władzami.
Zaordynowawszy przerwanie odżywiania dożylnego u Edwarda, doktor Igor zajął się następnym przypadkiem. Ze sprawozdania wynikało, że pacjentka Zedka Mendel zakończyła już swoją kurację i może zostać wypisana. Doktor Igor chciał to sprawdzić osobiście, bo w końcu nie ma nic gorszego niż pretensje. rodzin pacjentów leczonych w Villete. Zdarzało się to dość często, bo po pobycie w szpitalu dla psychicznie chorych pacjenci rzadko potrafili przystosować się na nowo do normalnego życia.
I to nie szpital był winien. Ani ten, ani żaden inny, z rozsianych - Bóg wie gdzie - po całym świecie, bo problem ponownego przystosowania pacjentów był wszędzie taki sam. Tak jak więzienie, które nie resocjalizuje więźnia, lecz uczy go jedynie jak popełniać następne zbrodnie, tak samo szpitale psychiatryczne sprawiają, że chorzy przyzwyczajają się do życia w całkowicie nierealnym świecie, gdzie wszystko jest dozwolone i nikt nie odpowiada za własne czyny.
Tak więc pozostawało tylko jedno wyjście - odkrycie sposobu leczenia obłędu. I doktor Igor był tym bez reszty pochłonięty. Pracował nad tezą, która miała zrewolucjonizować współczesną psychiatrię. Lekko chorzy, przebywający w szpitalach z nieuleczalnie chorymi, zaczynali się degenerować społecznie. Na dłuższą metę, nie sposób było tego procesu powstrzymać. Zedka Mendel wróci niebawem, tym razem z własnej woli, uskarżając się na nieistniejące dolegliwości, tylko po to, by znaleźć się w otoczeniu ludzi, o których myśli, że rozumieją ją lepiej, niż ci na zewnątrz szpitala.
Jednak jeśli udałoby mu się odkryć sposób walki z Vitriolem - według doktora Igora trucizną odpowiedzialną za obłęd - jego imię wejdzie na zawsze do historii, a Słowenia zaistnieje ostatecznie na mapie. Właśnie w tym tygodniu spadla mu z nieba szansa w osobie niedoszłej samobójczyni. I za żadne skarby nie zamierzał przepuścić tej nadarzającej się okazji.
Doktor Igor był zadowolony. Choć z powodów finansowych ciągle zmuszony był praktykować sposoby leczenia dawno już potępione przez medycynę, jak choćby szok insulinowy, to również z tych samych powodów w Villete mógł stosować nowe metody leczenia. Nie tylko miał czas i dane do badań nad Vitriolem, nadal mógł liczyć na poparcie właścicieli w sprawie pobytu w szpitalu grupy zwanej „Bractwem”. Akcjonariusze zgodzili się tolerować - ale jedynie tolerować - ich pobyt w szpitalu dłużej, niż to było konieczne. Argumentowali, że ze względów humanitarnych trzeba świeżo wyleczonemu człowiekowi dać możliwość decydowania o tym, kiedy zechce powrócić do życia w społeczeństwie. Dzięki temu pewna grupa osób postanowiła pozostać w Villete, niczym w jakimś szczególnym hotelu czy klubie, jednoczącym ludzi o wspólnych celach. Tak oto doktorowi Igorowi udało się zatrzymać pod jednym dachem chorych i zdrowych, sprawiając, że ci drudzy mogli pozytywnie wpływać na pierwszych. Aby uniknąć efektu odwrotnego, przyjęto zasadę nakazującą członkom Bractwa wychodzenie ze szpitala przynajmniej raz dziennie.
Doktor Igor zdawał sobie sprawę, że przyłączane przez akcjonariuszy „względy humanitarne” były zwykłą przykrywką. W istocie obawiali się, że w Ljubljanie, malej i uroczej stolicy Słowenii, zabraknie bogatych wariatów, utrzymujących całą drogą i nowoczesną instytucję, jaką była Villete.
Gdy akcjonariusze przekształcili dawne koszary w zakład psychiatryczny, liczyli na ofiary wojny z Jugosławią, jako na potencjalnych pacjentów, tylko wbrew ich nadziejom, ta wojna uwala za krótko.
Poza tym okazało się - co wykazały najświeższe badania - że wojny w wiele mniejszym stopniu stają się przyczyną obłędu, niż napięcie, nuda, choroby dziedziczne, samotność, czy odrzucenie. Gdy trzeba było stawić czoła poważnemu problemowi, takiemu jak wojna, hiperinflacja czy zaraza, odnotowywano wprawdzie niewielki wzrost samobójstw, ale także drastyczny spadek przypadków depresji, paranoi i nerwic. Wskaźniki wracały do zwykłego poziomu, gdy problemy znikały, co, zdaniem doktora Igora, wskazywało na to, iż człowiek pozwala sobie na luksus szaleństwa tylko wtedy, gdy ma po temu warunki.
Miał przed sobą wyniki ostatnich badań przeprowadzonych w Kanadzie, państwie uznanym przez jedno z amerykańskich czasopism za kraj o najwyższym poziomie życia:
Według Statistics Canada na różnego typu choroby umysłowe cierpiało dotąd:
40% osób między 15 a 34 rokiem życia; 33% osób między 35 ~z 54 rokiem życia; 20% osób między 55 a 64 rokiem życia.
Szacuje się, że jedna osoba na pięć choruje na jakiegoś rodzaju dolegliwość psychiczną. Jeden Kanadyjczyk na ośmiu trafia do szpitala na skutek zaburzeń psychicznych przynajmniej raz w ciągu życia.
„Wspaniały rynek, lepszy od naszego - pomyślał. - Im szczęśliwsi mogą być ludzie, tym bardziej nieszczęśliwymi się stają”.
Doktor Igor przestudiował jeszcze kilka przypadków, szczegółowo rozważając, które powinien przedstawić Radzie Nadzorczej, a które rozwiązać sam. Gdy skończył, było już całkiem jasno, mógł więc zgasić światło.
Wkrótce potem weszła pierwsza osoba oczekująca ~a wizytę - matka pacjentki, która usiłowała popełnić samobójstwo.
- Jestem matką Weroniki. Jaki jest stan mojej córki?
Doktor Igor rozważał przez ułamek sekundy, czy ma powiedzieć jej prawdę i zaoszczędzić niepotrzebnych niespodzianek - w końcu sam miął córkę o tym samym imieniu - jednak postanowił, że lepiej będzie milczeć.
- Jeszcze nie wiemy - skłamał. - To okaże się dopiero za tydzień.
- Nie mam pojęcia, dlaczego Weronika to zrobiła - mówiła szlochając siedząca przed nim kobieta. - Jesteśmy troskliwymi rodzicami, staraliśmy się kosztem wielu poświęceń zapewnić jej jak najlepsze wykształcenie.
Nawet jeśli mieliśmy drobne problemy małżeńskie, pozostaliśmy zwartą rodziną, dając przykład wytrwałości wobec przeciwności losu. Weronika ma dobrą pracę, nie jest brzydka, a mimo to...
- ...a mimo to próbowała się zabić - przerwał jej doktor Igor. - Niech pani się nie dziwi, tak właśnie bywa.
Ludzie nie są w stanie pojąć, co to jest szczęście. Jeśli pani sobie życzy, mogę pani pokazać ostatnie kanadyjskie statystyki.
- Kanadyjskie?
Kobieta spojrzała na niego ze zdziwieniem. Doktor Igor zauważył, że udało mu się zbić ją z tropu i ciągnął dalej.
- Droga pani, przyszła tu pani nie po to, aby dowiedzieć się o stan zdrowia swojej córki, ale po to, by wytłumaczyć się z jej próby samobójstwa. Ile ona ma lat?
- Dwadzieścia cztery.
- A zatem jest dorosłą kobietą, która już coś przeżyła, wie czego chce i potrafi dokonywać wyborów. Co to ma wspólnego z pani małżeństwem albo z wyrzeczeniami pani czy pani męża? Od jak dawna pani córka mieszka sama?
- Od sześciu lat.
- Widzi pani? Niezależna aż do bólu. A mimo to, ponieważ austriacki lekarz, Zygmunt Freud (jestem pewien, że słyszała pani o nim), pisał o chorych związkach między rodzicami i dziećmi, do dziś wszyscy się obwiniają o wszystko. Czy Indianie sądzą, że syn, który stal się zabójcą, jest ofiarą złego wychowania swoich rodziców? Niech mi pani powie.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała kobieta, coraz bardziej zadziwiona zachowaniem' lekarza. Być może zaraził się od swoich pacjentów.
- Więc ja pani odpowiem - podjął doktor Igor. - Indianie sądzą, że winien jest zabójca, a nie społeczeństwo, czy rodzice, albo przodkowie. Czy Japończycy popełniają samobójstwo, bo ich dziecko bierze narkotyki i wyszło na ulicę strzelać do ludzi? Odpowiedź znów brzmi tak samo: Nie! I proszę zauważyć, Japończycy, z tego co wiem, popełniają samobójstwa z byle powodu. Nie tak dawno temu przeczytałem gdzieś, że jakiś młodzieniec zabił się, bo nie zdał egzaminu wstępnego na uczelnię.
- Czy mogłabym porozmawiać z moją córką? zapylała kobieta, której wcale nie obchodzili ani Japończycy, ani Indianie, ani Kanadyjczycy.
- Zaraz, zaraz - odpowiedział doktor, lekko poirytowany tym, że mu przerwano. - Przedtem chciałbym, aby pani zrozumiała, że poza pewnymi przypadkami patologicznymi, ludzi ogarnia obłęd wtedy, gdy próbują przełamać rutynę. Pojęła pani?
- Pojeła bardzo dobrze - odpowiedziała. I jeśli sądzi pan, że nie będę w stanie się o nią zatroszczyć, to może pan być spokojny. Nigdy nie próbowałam przełamywać rutyny.
- Jak to dobrze - na twarzy doktora Igora widać było ulgę. - Czy kiedykolwiek wyobraża ta sobie pani świat, w którym nie bylibyśmy zmuszeni powtarzać co dzień tych samych czynności? Jeśli przyszłoby nam do gotowy jeść tylko wtedy, gdy jesteśmy godni, jak miałyby się panie domu i restauracje?
„Byłoby normalniej, gdybyśmy jedli tylko wtedy, gdy jesteśmy głodni” - pomyślała kobieta, ale przemilcza ta z obawy, że zabronią jej widzenia się z córką.
- Wywołałoby to wielkie zamieszanie - powiedziała głośno. - Sama prowadzę dom i dobrze wiem, co to znaczy.
- A zatem jemy śniadania, obiady i kolacje. Musimy budzić się codziennie o określonej godzinie i odpoczywać raz w tygodniu. Na Boże Narodzenie daje się prezenty, a na Wielkanoc spędza trzy dni nad jeziorem. Czy dobrze by się pani uczła, gdyby mąż, w nagłym przypływie pożądania, zaczął się z panią kochać w salonie?
„O czym ten człowiek mówi? Przyszłam tu, żeby zobaczyć się z córką!”
- Zasmuciłoby mnie to - odparta ostrożnie, mając nadzieję, że trafna.
- Bardzo dobrze - wykrzyknął doktor Igor. Właściwym miejscem na uprawianie miłości jest lóżko. Gdyby było inaczej, dawalibyśmy zły przykład i sialibyśmy anarchię.
- Czy mogę zobaczyć córkę? - powiedziała, chcąc przerwać rozmowę.
Doktor Igor polot się. Ta prostaczka nigdy nie zrozumie tego, o czym on mówi. Nie obchodziły jej rozważania nad obłędem z filozoficznego punktu widzenia - mimo że wie, iż córka targnęła się na swoje życie po to, by zaczęto się z nią liczyć i dlatego znalazła się w stanie śpiączki.
Zadzwonił na sekretarkę.
- Proszę wezwać samobójczynię - powiedział. - Tę co napisała list do czasopisma, tłumacząc, że chciała się zabić, by pokazać, gdzie leży Słowenia.
- Nie chcę jej widzieć. Już zerwałam wszelkie więzi, które łączyły mnie ze światem.
Weronice trudno było wypowiedzieć te słowa na środku świetlicy, w obecności wszystkich pacjentów. Pielęgniarz też nie byt specjalnie dyskretny, informując na glos, że czeka na nią matka, tak jakby ciekawić mogło to cały szpital.
Nie chciała widzieć matki, bo wiedziała, że obydwie będą cierpieć. Byłoby lepiej, gdyby matka uzna ta ją za martwą. Weronika nienawidzi pożegnań.
Mężczyzna znikną tam, skąd przyszedł, a Weronika znów zapatrzyli się na góry. Minął tydzień i wreszcie pojawiło się słońce. Od ubiegłej nocy wiedziała, że tak się stanie, bo powiedział jej o tym księżyc, kiedy mu grata na pianinie.
„Nie, to szaleństwo. Zaczynam tracić głowę. Gwiazdy i planety nie mówią do nikogo, jedynie do tych, co mienią się astrologami. Jeśli księżyc z kimś rozmawiał, to chyba tylko z tym schizofrenikiem”.
Zaledwie to pomyślała, poczuta ukłucie w piersi i zdrętwiali jej ręka. Sufit zawirował - atak serca! Odczula coś na kształt euforii, tak jakby śmierć miała ją wyzwolić od lęku przed śmiercią. Wspaniale! Za chwilę to wszystko się skończy! Być może poczuje jakiś ból, ale cóż znaczy pięć minut agonii wobec spokojnej wieczności? Jedyne co zrobili, to zamknęli oczy. Na filmach zawsze przerażali ją umarli z szeroko otwartymi oczami.
Ale atak serca wyglądał inaczej, niż się tego spodziewali. Coraz trudniej było jej oddychać i z przerażeniem odkryła, że przyjdzie jej doświadczyć tego, czego się panicznie bala: śmierci przez uduszenie. Umrze tak, jakby ją pochowano żywcem, albo gwałtownie wciągnięto na dno morza.
Zatoczyli się, upadła, poczuta, że ktoś wymierzy jej policzek, starali się nadludzkim wysiłkiem złapać dech, ale powietrze nie docierało do płuc. Co gorsza, śmierć nie nadchodziła. Weronika była w pełni świadoma tego, co się wokół niej dzieje, wciąż postrzegali barwy i kształty przedmiotów. Jedynie z trudnością mogła odróżnić słowa - ludzkie głosy i okrzyki zdawały się tak odlegle, jakby dochodziły z innego świata. Poza tym wszystko było rzeczywiste. Wprawdzie jej oddech się zatrzymał - po prostu pluci przestały być posłuszne - ale ciągle byli przytomna.
Poczuta jak ktoś ją podnosi i kładzie na plecach, ale stracili już kontrolę nad ruchem oczu, które wirowaty, przesyłając do jej mózgu setki obrazów.
Poczucie duszności mieszało się z całkowitym zaburzeniem widzenia.
Stopniowo i obrazy stały się odlegle, ale kiedy agonia osiągnęła punkt kulminacyjny, powietrze przedarto się w końcu do klatki piersiowej z przeraźliwym świstem, który sparaliżował wszystkich obecnych.
Weronika dostała konwulsji i zaczęła wymiotować. Po tym jak jej los otarł się o tragedię, niektórzy szaleńcy wybuchnęli śmiechem, a ona sama czuła się upokorzona, zagubiona, niezdolna do jakiejkolwiek reakcji.
Jeden z pielęgniarzy zaaplikował jej pośpiesznie zastrzyk w ramię.
- Uspokój się. Już po wszystkim.
- Nie umarłam! - wykrzyknęła, wlokąc się w stronę innych pacjentów, brudząc wymiocinami wszystko po drodze. - Ciągle jestem w tym paskudnym domu wariatów i muszę was oglądać! Przeżywam co dzień i co noc tysiąc śmierci i nikt nie ma dla mnie cienia litości!
Odwróciła się do pielęgniarza, wyrwała mu z ręki strzykawkę i wyrzuciła do parku.
- Czego chcesz? Dlaczego nie podasz mi trucizny, skoro wiesz, że jestem skazana na śmierć? Czy ty masz choć odrobinę serca?
Nie panując już dłużej nad sobą, usiadła na podłodze i rozpłakała się na dobre, krzycząc i głośno szlochając.
Niektórzy pacjenci naśmiewali się z niej i z jej zabrudzonego ubrania.
- Dajcie jej środek uspokajający! - zawołała wchodząca pośpiesznie lekarka. - Panujcie nad sytuacją!
Ale pielęgniarz stał jak sparaliżowany. Lekarka wróciła z dwojgiem innych pielęgniarzy i nową strzykawką. Mężczyźni chwycili rozhisteryzowaną, szamoczącą się pośrodku świetlicy kobietę, a lekarka wstrzyknęła do ostatniej kropli środek uspokajający w jej cale lepkie od wymiocin przedramię.
Obudziła się w gabinecie doktora Igora, leżąc na łóżku pokrytym nieskazitelnie bitym prześcieradłem.
Słuchał jej serca. Udawała, że wciąż śpi, ale jakiś mięsień musiał się poruszyć, bo lekarz wyszeptał do niej, pewien, że go usłyszy:
- Możesz być spokojna. Z twoim zdrowiem można żyć sto lat.
Weronika otworzyła oczy. Ktoś przebrał ją w czyste ubranie. Czyżby był to doktor Igor? Widział ją nagą? Nie potrafiła zebrać myśli.
- Co pan powiedział?
- Powiedziałem, że możesz być spokojna. - Nie, powiedział pan, że będę żyła sto lat. Lekarz podszedł do biurka.
- Powiedział pan, że będę żyła sto lat - powtórzyła Weronika.
- W medycynie nie ma nic pewnego – wymigał się od odpowiedzi doktor Igor. - Wszystko jest możliwe.
- Co z moim sercem? - Bez zmian.
Więcej nie było jej trzeba. Lekarze zawsze w trudnych przypadkach mówią: Będziesz żyć sto lat, albo To nic poważnego, albo Masz serce i ciśnienie młodzieńca, albo też Musimy zrobić badania. Jakby obawiali się, że pacjent zdemoluje im cały gabinet.
Spróbowała się podnieść, lecz bez skutku. Cały gabinet kręcił się razem z nią.
- Zostań tu, dopóki nie poczujesz się lepiej. Nie przeszkadzasz mi.
„Tym lepiej - pomyślała. - A gdybym przeszkadzała?”
Doktor Igor, doświadczony lekarz, siedział przez chwilę w milczeniu, udając, że jest zajęty papierami rozrzuconymi na biurku. Gdy znajdujemy się w jednym pomieszczeniu z osobą, która nic nie mówi, sytuacja staje się denerwująca, napięta, nie do zniesienia. Doktor Igor miął nadzieję, że dziewczyna zacznie mówić, a on będzie mógł w ten sposób zebrać więcej danych do swej rozprawy o obłędzie i metodzie leczenia, nad którą pracował.
Ale Weronika nie odezwała się ani słowem. „Być może jest już bardzo zatruta Vitriolem” - pomyślał doktor Igor, decydując się przerwać ciszę.
- Podobno lubisz grać na pianinie - odezwał się niby od niechcenia.
- Wariaci lubią mnie słuchać. Wczoraj jeden tak się zasłuchał, że wręcz przykleił się do pianina.
- Tak, Edward. Powiedział komuś, że był zachwycony. Może znowu zacznie jeść jak normalny człowiek. Kto wie?...
- Schizofrenik, który lubi muzykę? I rozmawia o tym z innymi?
- Tak. Ale założę się, że nie masz pojęcia, co to znaczy schizofrenia.
Ten lekarz ze swoimi czernionymi włosami, który bardziej przypominał pacjenta, miał rację. Weronika wiele razy słyszała to słowo, ale nie wiedziała, co ono oznacza.
- Czy ta choroba jest uleczalna? - zapylała z nadzieją, że dowie się czegoś więcej o schizofrenii.
- Można nad tym zapanować. Jeszcze nie wiadomo dokładnie, co dzieje się w świecie obłędu, wszystko w tej chorobie jest nowością, więc teorie zmieniają się z każdą dekadą. Schizofrenik to człowiek, który przejawia naturalną skłonność do izolowania się od świata, aż w końcu jakieś zdarzenie - poważne lub błahe, w zależności od przypadku - sprawia, że tworzy sobie własną rzeczywistość. Ten proces może ewoluować, aż do osiągnięcia stanu całkowitej nieobecności, którą nazywamy katatonią, albo może nastąpić polepszenie, a wtedy pacjent jest w stanie pracować i praktycznie, prowadzić normalne życie. Wszystko zależy wyłącznie od otoczenia.
- Tworzy sobie własną rzeczywistość - powtórzyła Weronika. - A czym jest rzeczywistość?
- Tym, czym powinna być zdaniem większości. Niekoniecznie tym, co najlepsze ani najbardziej logiczne, ale tym, co odpowiada zbiorowemu żądaniu. Czy widzisz, co mam na szyi?
- Krawat.
- No właśnie. Twoja odpowiedź jest logiczna i rzeczowa, w pełni zgodna z odpowiedzią normalnego człowieka: krawat! Jednak wariat powiedziałby, że mam na szyi kawałek kolorowego materiale, śmieszny, niepotrzebny, zawiązany w jakiś skomplikowany sposób, który utrudnia ruchy głową i zmusza do większego wysiłku przy oddychaniu. Moment nieuwagi przy wentylatorze może sprawić, że uduszę się przez ten kawałek materiału.
Gdyby jakiś szaleniec zapytał mnie, do czego służy krawat, musiałbym odpowiedzieć: absolutnie do niczego. Nie jest nawet ozdobą, bo dziś stał się symbolem wyobcowania albo dominacji, albo pewnego rodzaju nieufności. Jedyny prawdziwy z niego użytek mamy wtedy, gdy wracamy do domu i zdejmujemy go z poczuciem uwalniania się od czegoś, nie bardzo wiadomo, od czego.
Ale czy uczucie ulgi usprawiedliwia sens istnienia krawata? Nie. Mimo to, gdybym zapytał wariata i osobę normalną, co to jest, za zdrowego uznano by tego; kto odpowie: krawat. I nieważne kto ma rację, ale ważne, kto wykazał się zdrowym rozsądkiem.
- To stąd wywnioskował pan, że nie jestem wariatką, bo właściwie nazwałam skrawek kolorowego materiału.
„Nie, nie jesteś wariatką” - pomyślał doktor Igor, znawca przedmiotu, posiadacz wielu dyplomów zdobiących
ściany jego gabinetu. Targnięcie się na własne życie leży w ludzkiej naturze. Znał wielu ludzi, którzy tego próbowali, a mimo to nadal żyli na wolności, niewinnie i normalnie, dlatego tylko, że nie zdecydowali się na jakąś bulwersującą metodę pozbawienia się życia, lecz zabijali się stopniowo, zatruwając tym, co doktor Igor nazywał Vitriolem.
Vitriol to substancja toksyczna, której działanie odkrywał podczas rozmów ze spotykanymi mężczyznami i kobietami. Pisał rozprawę na ten temat. Zamierzał ją przedstawić Słoweńskiej Akademii Nauk. Miała stać się tak samo rewolucyjna, jak niegdysiejsza metoda doktora Pinela, który nakazał zdjąć łańcuchy, skuwające chorych i który zatrwożył cały medyczny świat opinią, iż część z nich uda się wyleczyć.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anamara
Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 6852
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/2 Skąd: Far Far Away xD
|
Wysłany: Czw 14:18, 24 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
więcej ! więcej ! więceeej !
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
xxx
Dołączył: 21 Wrz 2006
Posty: 14167
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/2
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 14:53, 24 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
Podobnie jak libido, które opisał Freud, a które, jak uważał doktor Igor, jest produktem chemicznym, choć żadne laboratorium na świecie nie było, jak dotąd, w stanie go wyodrębnić - tak samo Vitriol był toksycznym produktem zagrożonego organizmu. Dotychczas nie został on wykryty. Łatwo go jednak można było rozpoznać po smaku, ani słodkim, ani słonym, lecz gorzkim. Doktor Igor, nieznany jeszcze odkrywca tej śmiertelnej substancji, ochrzcił ją mianem trucizny, niegdyś chętnie używanej przez cesarzy, królów i kochanków wszelkiego autoramentu, gdy zamierzali definitywnie pozbyć się niewygodnych osób.
Jakież to byty niesamowite czasy! Wtedy żyło się i umierało romantycznie. Morderca zapraszał swoją ofiarę na wystawną kolację, sługa wnosił dwa piękne puchary, z których jeden zawierał Vitriol dodany do napoju. Ileż emocji budziły gesty ofiary - chwytała za kielich, wygłaszała słowa pełne słodyczy lub agresji, wychylała zawartość niczym najwyśmienitszy nektar, patrzyła zdumionym wzrokiem na gospodarza i porażona padała na ziemię!
Jednak tę truciznę, dziś kosztowną i trudną do zdobycia, zastąpiły pewniejsze środki - rewolwery, bakterie itp. Doktor Igor, romantyk z natury, posłużył się niemal całkiem już zapomnianą nazwą, by ochrzcić nią chorobę duszy, którą zdołał zdiagnozować, i której odkrycie już wkrótce zaskoczy cały świat. Ciekawe było, że nikt dotąd nie wymieniał Vitriol jako śmiertelnej toksyny, choć większość zatrutych nią osób potrafiła określić jej smak jako Gorycz. Wszyscy nosimy w sobie większą lub mniejszą ilość Goryczy, tak jak niemal wszyscy jesteśmy nosicielami prątków gruźlicy. Lecz obie te choroby atakują tylko wtedy, gdy człowiek jest osłabiony. W przypadku Goryczy, choroba rozwija się najlepiej, gdy człowiek boi się tak zwanej
„rzeczywistości”.
Niektóre osoby pochłonięte tworzeniem świata, do którego nie zdoła przeniknąć żadne zagrożenie z zewnątrz, rozwijają w sposób przesadny mechanizmy obronne wobec obcych ludzi, nieznanych miejsc i nowych doświadczeń - zubażając swój świat wewnętrzny. Wtedy nieodwracalne szkody zaczyna wyrządzać Gorycz.
Głównym celem ataku Goryczy - czy Vitriol, jak wolał to nazywać doktor Igor - jest wola. Ludzie dotknięci tą chorobą tracą chęć do czegokolwiek i po upływie kilku lat nie są w stanie wyjść ze swego świata, bo zużyli już przecież zapasy energii na zbudowanie wysokich murów, broniących dostępu do ich upragnionej rzeczywistości.
Chcąc zabezpieczyć się przed atakiem zewnętrznym, ograniczyli również swój rozwój wewnętrzny. Nadal chodzą do pracy, oglądają telewizję, narzekają na korki, wychowują dzieci, ale wszystko to dzieje się automatycznie i bez żadnych większych emocji, bo wszystko mają pod kontrolą.
Wielki problem zatrucia Goryczą polega na tym, że uczucia takie, jak nienawiść, miłość, rozpacz, entuzjazm, ciekawość również zanikają. Po pewnym czasie zgorzkniałemu nie zostaje już żadne pragnienie. Nie ma ochoty ani żyć ani umierać i w tym tkwi cały szkopuł.
Dlatego zgorzkniałych zawsze fascynują bohaterowie i szaleńcy, bo oni nie boją się ani żyć ani umierać. I bohaterowie i szaleńcy nie zważają na niebezpieczeństwa, i nawet gdyby cały świat ostrzegał ich, żeby nie szli dalej, i tak nie posłuchaliby nikogo. Szaleńcy popełniają samobójstwo, bohaterowie stają się męczennikami w imię sprawy. Zgorzkniali całe dnie i noce roztrząsają absurd i chwalę dokonanych przez nich czynów. Jest to jedyny moment, gdy zgorzkniali zdobywają się na odwagę, by przeskoczyć własne mury obronne i zerknąć na zewnątrz, ale szybko męczy ich to i wracają do swojej codzienności.
Chronicznie zgorzkniali miewają świadomość swej choroby raz w tygodniu - w niedzielne popołudnia, kiedy ani praca ani rutyna nie przychodzą im z pomocą, by złagodzić objawy. Dociera do nich, że coś jest nie w porządku, że spokój tych popołudni jest iście piekielny, że czas jakby się zatrzymał w miejscu, ale dają tylko upust swemu rozdrażnieniu.
Z nadejściem poniedziałku zgorzkniali zapominają o wszystkim i znowu zaczynają narzekać na ciągły brak czasu na odpoczynek i psioczyć na to, że weekendy tak szybko mijają.
Jedyną zaletą tej choroby, ze społecznego punktu widzenia, jest jej powszechność, dlatego odosobnienie - w jej przypadku - nie jest potrzebne, chyba żeby zatrucie było tak silne, że chory zacząłby zagrażać innym.
Większość zgorzkniałych może żyć na wolności, nie stanowiąc niebezpieczeństwa dla porządku publicznego ani dla bliźnich. Za wysokimi murami wzniesionymi wokół siebie są całkowicie odizolowani od świata, choć zdają się stanowić jego część.
Zygmunt Freud odkrył libido i sposoby leczenia problemów przez nie wywołanych, i tak powstała psychoanaliza. Doktor Igor wykrył istnienie Vitriolu, ale musiał jeszcze udowodnić, że zna metodę leczenia obłędu. Pragnął, by jego imię zaistniało w historii medycyny, choć nie łudził się co do trudności, którym będzie musiał stawić czoła, by przeforsować swoje idee, jako że „normalni” są zadowoleni ze swojego losu i za żadne skarby nie przyznają się do choroby, zaś „chorzy” są kołem napędowym gigantycznego rynku szpitali psychiatrycznych, laboratoriów, kongresów.
„Wiem, że świat nie od razu doceni moje wysiłki” - powiedział sam do siebie, dumny z tego, że może być niezrozumiany. W końcu to jest cena, jaką płacą geniusze.
- Co się z panem stało? - zapytała stojąca przed nim dziewczyna. - Można by powiedzieć, że wszedł pan do świata swych pacjentów.
Doktor Igor pominął milczeniem ten lekceważący komentarz.
- Możesz już sobie iść - powiedział.
Weronika nie wiedziała, czy jest dzień czy noc, bo doktor Igor miął zapalone światło, ale tak było w jego gabinecie co rano. Jednak gdy wyszła na korytarz, zobaczyła na niebie księżyc i zdała sobie i sprawę, że spala dłużej niż sądziła.
W drodze na oddział jej uwagę przykuła zawieszona na ścianie fotografia. Widniał na niej główny plac Ljubljany, jeszcze bez pomnika poety Preserem, i spacerujące pary - zapewne w niedzielne popołudnie.
Odczytała datę na fotografii: lato 2910. 3 Lato 1910. Byli tu uchwyceni w jakimś momencie życia ludzie, których dzieci i wnuki dawno już umarły. Kobiety miały na sobie ciężkie suknie, mężczyźni nosili kapelusze, surduty, krawaty (barwne kawałki materiału, jak powiedzieliby wariaci), getry i parasole pod pachą.
A temperatura? Temperatura była zapewne podobna do tej, jaka panuje dzisiaj w lecie, to znaczy około 35°C w cieniu. Gdyby zjawił się tam jakiś Anglik w bermudach i samej koszuli, ubraniu znacznie bardziej dostosowanym do upału, cóż pomyśleliby o nim?
„To wariat”.
Doskonale rozumiała, co doktor Igor chciał jej powiedzieć. Uświadomiła sobie również, że w całym swoim życiu zaznała wiele miłości, troski i opieki, ale brakowało jej czegoś, co by mogło przekształcić to wszystko w błogosławieństwo powinna być bardziej szalona.
Rodzice kochaliby ją tak czy inaczej, ale ona nie odważyła się zapłacić ceny za swoje marzenie z obawy, że ich zrani. Było to marzenie zagrzebane głęboko w jej pamięci, które od czasu do czasu wydobywało się na powierzchnię, na jakimś koncercie czy przy przypadkowo słuchanej płycie. Jednak ilekroć się budziło, towarzyszące mu uczucie frustracji było tak silne, że usypiała je jak najszybciej.
Weronika od dziecka wiedziała, jakie było jej prawdziwe powołanie: być pianistką!
Czuła to już od pierwszej lekcji muzyki - miała wtedy dwanaście lat. Przeczuwając talent Weroniki, jej nauczycielka stale zachęcała ją, by stała się zawodową pianistką. Jednak w dniu, gdy cała szczęśliwa po wygranym konkursie powiedziała matce, że rzuci wszystko, by poświęcić się bez reszty muzyce, ta spojrzała na nią z czułością i odpowiedziała: „Nie można żyć z grania na pianinie, mój skarbie”.
„Przecież posyłałaś mnie na lekcje!”
„Ale tylko po to, by rozwinąć twoje talenty artystyczne. Doceni to twój mąż i będziesz mogła błyszczeć na przyjęciach. Zapomnij o karierze pianistki i zostań adwokatką - ten zawód ma przyszłość”.
Weronika posłuchała rad matki, wierząc, że była ona doświadczoną kobietą, która rozumie rzeczywistość.
Skończyła szkołę, poszła na uniwersytet i ukończyła go z wysokimi ocenami. Z dyplomem w kieszeni poszukiwała pracy, ale nie znalazła nic prócz posady bibliotekarki.
„Powinnam chyba być bardziej szalona”. Ale, jak to bywa z większością ludzi, odkryła to zbyt późno.
Gdy ruszyła przed siebie, poczuła, że ktoś chwycił ją za ramię. Silny środek uspokajający, który jej podano, wciąż krążył w jej żyłach, dlatego nie zareagowała, gdy Edward, schizofrenik, zawrócił ją z drogi i delikatnie poprowadził w stronę świetlicy.
Księżyc nadal był w pierwszej kwadrze, a Weronika, spełniając niemą prośbę Edwarda, właśnie usiadła do pianina, gdy usłyszała jakiś głos dochodzący z jadalni. Ktoś mówił z obcym akcentem, a przecież nie pamiętała nikogo takiego w Villete.
- Edwardzie, nie chcę teraz grać. Mam ochotę dowiedzieć się, co się tam dzieje, o czym mówią obok i kim jest ten cudzoziemiec.
Edward uśmiechał się, prawdopodobnie nie zrozumiał ani jednego jej słowa. Przypomniała sobie, co mówił doktor Igor: schizofrenik może wchodzić i wychodzić ze swojego świata.
- Niedługo umrę - ciągnęła dalej, z nadzieją, że jej słowa będą miały dla niego sens. - Śmierć musnęła mnie dziś swymi skrzydłami i pewnie jutro lub za parę dni zapuka do mych drzwi. Nie możesz się przyzwyczajać do słuchania muzyki co wieczór.
Nikt nie powinien do niczego się przyzwyczajać, Edwardzie. Spójrz tylko, ja na nowo polubiłam słońce, góry a nawet kłopoty. Pogodziłam się z tym, że jeśli moje życie nie miało sensu, to nikt prócz mnie nie był temu winien. Chciałabym znów zobaczyć plac w Ljubljanie, poczuć nienawiść i miłość, rozpacz i nudę, wszystkie proste i śmieszne sprawy, które składają się na codzienność i nadają smak naszej egzystencji. Gdyby kiedyś udało mi się stąd wyjść, pozwoliłabym sobie być szalona, bo wszyscy jesteśmy szaleni. Najgorsi są ci, którzy o tym nie wiedzą, bo powtarzają tylko to, co każą im inni.
Ale to wszystko jest niemożliwe, rozumiesz? Ty też nie możesz czekać całymi dniami na nadejście nocy i na to, że jedna z pacjentek zagra na pianinie, bo to wkrótce się skończy. Nasze drogi się rozejdą.
Podniosła się, delikatnie pogłaskała chłopaka po twarzy i poszła do jadalni.
Otworzyła drzwi i natknęła się na niezwykłą scenę. Wszystkie stoły i krzesła zepchnięto pod ściany, a pośrodku jadalni, na podłodze, siedzieli członkowie Bractwa, słuchając mężczyzny w garniturze i krawacie.
- ...wtedy zaproszono Nasrudina, wielkiego mistrza sufi, by wygłosił odczyt - mówił.
Gdy weszła, wszystkie spojrzenia obecnych skierowały się na nią.
- Proszę usiąść - powiedział do niej człowiek w garniturze.
Usiadła na podłodze obok Mari, kobiety o siwych włosach, która zachowała się tak agresywnie przy ich pierwszym spotkaniu. Ku zdziwieniu Weroniki, Mari uśmiechnęła się do niej na powitanie.
- Nasrudin wyznaczył spotkanie na godzinę drugą po południu - mówił dalej cudzoziemiec. Był to wielki sukces - sprzedano tysiąc biletów, a ponad siedemset pozostałych osób miało oglądać transmisję debaty w holu, na wielkim ekranie.
Punktualnie o godzinie drugiej wszedł asystent Nasrudina, tłumacząc, że z powodu sil wyższych konferencja się opóźni. Niektórzy poczuli się urażeni, zażądali zwrotu pieniędzy i wyszli. Jednak nadal wiele osób pozostało w sali i na zewnątrz.
O czwartej po południu mistrza wciąż nie było i ludzie stopniowo zaczęli opuszczać salę, odbierając w kasie swoje pieniądze. Ostatecznie był to koniec dnia pracy i trzeba było wracać do domu.
O szóstej początkowa liczba tysiąca siedmiuset słuchaczy zmniejszyła się do niespełna setki. Wtedy wszedł Nasrudin. Wyglądał na pijanego w sztok i swobodnie zaczął żartować ze śliczną, siedzącą w pierwszym rzędzie, dziewczyną.
Gdy ludzie ochłonęli z szoku, zaczęli dawać upust swemu oburzeniu. Jak ten człowiek mógł się tak zachowywać, tym bardziej, że kazał na siebie czekać cztery godziny? Słychać było szmer niezadowolenia, ale mistrz sufi nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Wykrzykiwał głośno do dziewczyny, że jest seksowna i zaprosił ją do wspólnej podróży po Francji.
„Ładny mi mistrz - pomyślała Weronika. - Na szczęście nigdy nie wierzyłam w te brednie”.
Rzuciwszy kilka przekleństw w stronę protestujących, Nasrudin spróbował się podnieść, lecz upadł z hukiem na podłogę. Zgorszeni ludzie postanowili wyjść, wykrzykując, że wszystko to jest szarlatanerią, i grożąc, że poinformują prasę o całym tym poniżającym przedstawieniu.
W sali pozostało zaledwie dziewięć osób. Gdy tylko wyszła grupa oburzonych słuchaczy, Nasrudin stanął na nogi. Byt całkowicie trzeźwy, z jego oczu bito niesamowite światło, a jego postać otaczała aura dostojeństwa i mądrości. „Wy, którzy zostaliście, jesteście ludźmi, którzy są zdolni mnie usłyszeć - powiedział. - Bowiem przeszliście przez dwie najtrudniejsze próby na drodze duchowej: cierpliwości oczekiwania na właściwy moment i odwagi, pozwalającej przezwyciężać rozczarowania tym, co napotkane. I was będę nauczał”.
I Nasrudin wtajemniczy obecnych w niektóre techniki sufi.
Mężczyzna przerwa i wyjął z kieszeni dziwny flet.
- Odpocznijmy teraz przez chwilę, a potem będziemy wspólnie medytować.
Wszyscy wstali, a Weronika nie wiedziała, co ze sobą począć.
- Wstań i ty - powiedziała Mari, chwytając ją za rękę. - Mamy pięć minut przerwy.
- Ja już pójdę, nie chcę przeszkadzać. Mari pociągnęła ją do kąta sali.
- A więc niczego się nie nauczyłaś, nawet w obliczu śmierci! Przestań cacy czas myśleć, że kogoś krępujesz, że komuś przeszkadzasz! Jeśli ludziom się to nie spodoba, upomną się o swoje! A jeśli nie będą mieli odwagi, to już ich sprawa!
- Wtedy, gdy próbowałam się do was zbliżyć, zrobiłam coś, na co nigdy wcześniej bym się nie zdobyła.
- I przestraszy cię zwykły żart wariatów. Dlaczego nie poszłaś za ciosem? Co miałaś do stracenia? - Swoją godność. Miałam wrażenie, że nie jestem mile widziana.
- A czym jest godność? Czy to pragnienie, by wszyscy docenili jaka jesteś dobra, dobrze wychowana, pełna miłości dla bliźnich? Naucz się szanować przyrodę, oglądaj więcej filmów o zwierzętach i przyjrzyj się, jak one walczą o swoje terytorium. Wszystkim nam spodobał się ten wymierzony przez ciebie policzek.
Weronika miała już niewiele czasu na walkę o terytorium, jakie by ono nie było, dlatego zmienna temat.
Zapytała o mężczyznę w garniturze.
- Coraz lepiej - roześmiała się Mari. – Zadajesz pytania, nie przejmując się, że pomyślą, iż jesteś niedyskretna.
Ten mężczyzna jest mistrzem sufi. - Co to znaczy sufi?
- Wetna.
Weronika nie rozumiała. Wetna?
- Sufizm to duchowa tradycja derwiszy - ascetów odzianych w strój z wełny. Nauczyciele sufi nie starają się pokazać jak bardzo są mądrzy, a uczniowie, by wejść w trans tańczą i wirują.
- I po co to wszystko?
- Nie wiem dokładnie, ale nasza grupa postanowiła doświadczyć wszystkiego, co zakazane. Przez całe życie oficjalna propaganda wpajała nam do głowy, że poszukiwania duchowe oddalają jedynie człowieka od jego rzeczywistych problemów. Teraz odpowiedz mi na następujące pytanie: czy nie uważasz, że starać się zrozumieć życie, to rzeczywisty problem?
Tak. To byk rzeczywisty problem. Chociaż nie była już taka pewna, że wie co znaczy słowo rzeczywistość.
Mężczyzna w garniturze - mistrz sufi, wedle słów Mari - poprosił, aby wszyscy usiedli kołem. Z wazonu w jadalni wyjął wszystkie kwiaty, prócz jednej czerwonej róży. Wazon z tą różą ustawił pośrodku koła.
- Spójrz, do czego doszliśmy - odezwała się Weronika do Mari. - Jakiś szaleniec uparł się, że można wyhodować kwiaty w zimie i dziś mamy róże przez cały rok w całej Europie. Czy myślisz, że ten mistrz sufi, z całą swoją wiedzą, jest w stanie tego dokonać?
Mari zdała się odgadywać jej myśli. - Zostaw krytykę na później.
- Postaram się, choć wszystko, co mam, to teraźniejszość, w dodatku bardzo krótką.
- To dotyczy wszystkich ludzi. Teraźniejszość zawsze jest bardzo krótka, choć niektórzy sądzą, że posiadają na własność i przeszłość, w której gromadzili przedmioty, i przyszłość, w której zgromadzą ich jeszcze więcej. A mówiąc o teraźniejszości, często się masturbujesz?
Chociaż wciąż była pod wpływem środków uspokajających, przypomniała sobie pierwsze słowa, jakie usłyszała w Villete.
- Gdy znalazłam się w Villete, jeszcze podłączona rurkami do respiratora, usłyszałam wyraźnie, jak ktoś mnie spytał, czy chcę, aby mnie zaspokojono. Co to wszystko znaczy? Dlaczego nie możecie tutaj przestać o tym myśleć?
- Tutaj i tam na zewnątrz. Tylko że my nie musimy się z tym kryć.
- Czy to ty zadałaś mi to pytanie?
- Nie. Ale musisz wiedzieć, gdzie szukać rozkoszy. Następnym razem, przy odrobinie cierpliwości będziesz mogła poprowadzić tam swojego partnera, zamiast dać mu sobą kierować. Nawet jeśli zostały ci już tylko dwa dni życia, sądzę, że nie powinnaś stąd odchodzić, nie dowiedziawszy się, gdzie jej szukać.
- Może ze schizofrenikiem, który czeka bym dla niego grała.
- Przynajmniej to przystojny chłopak. Mężczyzna poprosił o ciszę, przerywając ich rozmowę. Nakazał, by wszyscy skoncentrowali się na róży i wyciszyli myśli.
- Myśli i tak powrócą, ale postarajcie się je odsunąć. Macie do wyboru: albo panować nad swoim umysłem, albo pozwolić, by on zapanował nad wami. Doświadczyliście już drugiej ewentualności - pozwalaliście się ponieść lękom, nerwom, niepewnością, bo każdy człowiek posiada skłonność do autodestrukcji.
Nie mylcie jednak obłędu z utratą kontroli. Pamiętajcie, że wedle tradycji sufi, mistrza - Nasrudina - nazywa się szaleńcem. I to właśnie dlatego, że uchodzi za osobnika niespełna rozumu, może mówić to, co myśli. i robić to, na co ma ochotę. Podobnie było z błaznami na średniowiecznych dworach - mogli ostrzegać króla przed niebezpieczeństwami, o których ministrowie nie śmieli nawet pisnąć, z obawy przed utratą swych stanowisk.
Tacy powinniście być i wy. Bądźcie szaleni, ale zachowujcie się jak normalni ludzie. Podejmijcie ryzyko bycia odmiennymi, ale nauczcie się to robić, nie zwracając na siebie uwagi. A teraz skupcie się na tej róży i pozwólcie, by objawiło się wasze prawdziwe Ja.
- Co to jest prawdziwe Ja? - wtrąciła Weronika w pół słowa. Wszyscy zapewne wiedzieli, ale nie dbała o to, przestała wyrzucać sobie, że przeszkadza innym.
Mężczyzna wydawał się zaskoczony tym, że mu przerwała, lecz odpowiedział:
- To kim jesteś, a nie to, co z ciebie zrobiono. Weronika postanowiła, że spróbuje maksymalnie się skoncentrować i odkryć swoje prawdziwe Ja. Podczas pobytu w Villete doświadczyła uczuć, których nigdy dotąd tak głęboko nie przeżywała: nienawiści, miłości, chęci życia, strachu, ciekawości. Być może Mari miała rację - czy naprawdę poznała, co to orgazm? Czy zdołała dotrzeć tylko tam, dokąd pozwolili jej mężczyźni?
Człowiek w garniturze zaczął grać na flecie. Muzyka ukoiła na tyle jej duszę, że skupiła całą swoją uwagę na róży. Mógł to być skutek działania środka uspokajającego, ale fakt pozostawał faktem, że od wyjścia z gabinetu doktora Igora czuli się bardzo dobrze.
Wiedziała, że wkrótce umrze, po cóż więc było się bać? To nic nie zmieni i nie powstrzyma nieuchronnego ataku serca. Lepiej było wykorzystać dni czy godziny, które jej zostały, by robić to, na co nigdy dotąd się nie poważyła.
Łagodna muzyka i przyćmione światło w jadalni tworzyło atmosferę niemal religijną. Religia dlaczego by nie spróbować zanurzyć się w głąb siebie w poszukiwaniu resztek religijności, odruchów wiary?
Jednak muzyka powiodła ją gdzie indziej, więc odegnali od siebie wszystkie myśli i zadowolili się tym, że fest.
Odprężyli się, zadumała nad różą, zobaczyli siebie, spodobało się jej to, co zobaczyli i pożałowała swego pochopnego czynu.
Medytacja dobiegła końca i mistrz sufi odjechał. Mari rozmawiała jeszcze w jadalni z członka
112 mi Bractwa. Weronika poskarżyła się, że jest zmęczona i poszła do siebie. W końcu środek, który jej zaaplikowano byt tak silny, że mógł uśpić wolu, a mimo to znalazła w sobie dość energii, by do tej pory nie zasnąć.
„Młodość już taka jest, sama ustala granice wytrzymałości, nie pytając, czy ciało to zniesie. A ciało zawsze znosi”.
Mari nie chciało się spać. Obudziła się późno, potem poszła do miasta, bo doktor Igor wymagał, by członkowie Bractwa codziennie wychodzili z Villete. Wybrała się do kina na jakiś bardzo nudny film o konfliktach między mężem i żoną i zasnęła w fotelu. Czy nie było już innych tematów? Po co wciąż powtarzać te same historie: mąż i kochanka, mąż, żona i chore dziecko, albo mąż, żona, kochanka i chore dziecko? Przecież na świecie istniały ciekawsze sprawy.
Rozmowa w jadalni trwała krótko. Medytacja zrelaksowała grupę i wszyscy postanowili pójść spać. Wszyscy oprócz Mari, która wyszła na spacer do parku. Po drodze minęła świetlicę i zobaczyła, że dziewczynie nie udało się jeszcze dotrzeć do swego oddziału - grata dla Edwarda, schizofrenika który przypuszczalnie czekał przez cały czas przy pianinie. Wariaci, podobnie jak dzieci, nie dają za wygraną, dopóki ich życzenie nie zostanie spełnione.
Było bardzo zimno. Mari wróciła, wzięta płaszcz i znowu wyszła na dwór. Na zewnątrz, z dala od ludzkich oczu, zapaliła papierosa. Paliła bez poczucia winy, powoli, rozmyślając o tej młodej dziewczynie, o pianinie, którego dźwięki dochodziły i tutaj, o życiu za murami Villete, które było nieznośnie trudne dla wszystkich.
Zdaniem Mari, trudność ta nie wypływała z chaosu, dezorganizacji czy anarchii, lecz z przerostu porządku. Społeczeństwu narzucano coraz większą ilość przepisów i ustaw sprzecznych z przepisami, i nowe przepisy sprzeczne z poprzednimi ustawami. To powodowało, że ludzie byli zastraszeni, bali się naruszyć niewidzialne zasady, rządzące ich życiem zasady.
Mari znała się na tym bardzo dobrze. Dwadzieścia lat wykonywała zawód adwokata, do chwili, gdy choroba przywiodła ją do Villete. Już na początku kariery stracha szybko swoje naiwne wyobrażenie o Sprawiedliwości i zrozumiała, że ustawy uchwala się nie po to, by rozwiązywać problemy, lecz by przedłużać w nieskończoność spory.
Szkoda, że Bóg, Allach czy Jahwe - mniejsza o imię - nie musi żyć w dzisiejszym świecie. Gdyby żył, do dziś bylibyśmy w raju, a On musiałby rozpatrywać odwołania, apelacje, petycje, podania, rekwizycje sądowe, pozwy i objaśniać na nieskończonej ilości sesji swoją decyzję wygnania Adama i Ewy z Raju, dlatego tylko, że przekroczyli arbitralne, bezpodstawne prawo, jakim był zakaz jedzenia owoców z drzewa wiadomości Dobrego i Złego.
Skoro chciał tego uniknąć, to dlaczego posadził to drzewo pośrodku ogrodu, a nie gdzieś poza murami Raju?
Gdyby powołano ją do obrony tej pary, Mari z całą pewnością oskarżyłaby Boga o „uchybienie administracyjne”, bo nie dość, że umieścił drzewo w niewłaściwym miejscu, to na dodatek nie opatrzył go stosownymi ostrzeżeniami, barierami, nie zastosował minimalnych bodaj środków ostrożności, narażając na niebezpieczeństwo wszystkich.
Mari mogła Go również oskarżyć o „nakłonienie do przestępstwa” - zwrócił bowiem uwagę Adama i Ewy na miejsce, gdzie rosło drzewo. Gdyby nic nie powiedział, pokolenia za pokoleniami przechodziłyby tamtędy i nikomu nawet do głowy by nie przyszło, żeby sięgać po zakazany owoc z drzewa rosnącego w gąszczu innych, podobnych drzew.
Ale Bóg postąpił inaczej. Ustanowił prawo i znalazł sposób, by nakłonić kogoś do jego złamania tylko po to, by wynaleźć Karę. Wiedział, że Adam i Ewa znudzą się w końcu tym nadmiarem doskonałości i - wcześniej czy później - wystawią na próbę Jego cierpliwość. Czekał na to, bo może On również - Wszechmocny - miął dość świata, gdzie wszystko funkcjonowało bez zarzutu. Gdyby Ewa nie skosztowała jabłka, cóż ciekawego zdarzyłoby się przez miliony lat?
Nic. Gdy zostało złamane prawo, Bóg - Sędzia Wszechmocny - uchwal, iż szuka ukrywających się, jakby nie znal wszystkich możliwych kryjówek. Przetrząsał ogród kawałek po kawałku ku uciesze aniołów, którzy wielce bawili się tym żartem (dla nich również życie musiało być monotonne, od czasu gdy Lucyfer opuścił Niebo).
Mari wyobrażała sobie, jaką cudowną scenę w filmie sensacyjnym można by było nakręcić na podstawie tego fragmentu Biblii. Odgłosy kroków Boga, przerażone spojrzenia pary winowajców, stopy, które nagle zatrzymują się tuż obok ich kryjówki.
- Gdzie jesteś?- pyta Bóg.
- Kroki Twe usłyszałem w ogrodzie, wystraszyłem się, bo jestem nagi i ukryłem się - odpowiada Adam, nieświadom, że tymi słowami przyznaje się do winy.
I gotowe. Dzięki prostej sztuczce, pozorując, że nie wie, gdzie jest Adam i co było prawdziwym powodem jego ukrycia się, Bóg dopiął swego. Mimo to, by bacznie przyglądający się całemu wydarzeniu Aniołowie nie mieli cienia wątpliwości, postanowił posunąć się dalej.
- Któż ci powiedział, że jesteś nagi? - spytał Bóg, wiedząc, że na to pytanie jest tylko jedna odpowiedź: Bo zjadłem z drzewa, dzięki któremu to pojąłem.
Tym pytaniem Bóg wykazał aniołom, że jest sprawiedliwy i skazuje parę na podstawie dowodów. Odtąd nieważne już było, czy wina leżała po stronie kobiety, ani czy prosić będą o przebaczenie. Bogu potrzebny byt przykład, aby żadna inna istota, ziemska czy niebiańska, nie poważyła się nigdy więcej sprzeciwić Jego decyzjom.
Bóg wygnał parę z Raju, ich dzieci również słono zapłaciły za przewinienie rodziców (jak to bywa do dziś z dziećmi skazanych), i tak powstał system sądowniczy: prawo i złamanie prawa (logiczne czy absurdalne, to nie miało znaczenia), proces (gdzie sprytniejszy wygrywa z naiwnym) i kara.
A kiedy cały ludzki ród został skazany bez możliwości rewizji wyroku, człowiek postanowił stworzyć mechanizmy obronne, na wypadek, gdyby Bóg zapragnął znowu objawić swą bezwzględną władzę. Ale przez tysiąclecia przesadził z ich liczbą · i sprawiedliwość stała się plątaniną klauzul, orzeczeń i sprzecznych tekstów, których nikt nie byt w stanie pojąć.
A gdy Bóg zmienił zdanie i podął Swego Syna, by zbawił świat, to cóż się stało? Wpadł on w sidła sprawiedliwości, którą przecież sam Bóg wymyślił.
Prawo stało się takim gąszczem, że Syn skończył przybity do krzyża. Nie byt to łatwy proces: odsyłano go od Annasza do Kajfasza; od kapłanów do Piłata, który tłumaczył się brakiem przepisów w kodeksie rzymskim; od Piłata do Heroda, który sprawę oddalił, motywując, że kodeks żydowski nie przewiduje kary śmierci. Od Heroda z powrotem do Piłata, który raz jeszcze próbował fortelu, proponując ludowi ugodę - ubiczował Jezusa i obnażył jego rany, ale i to na nic się zdało.
Jak to czynią współcześni prokuratorzy, Piłat postanowił zapewnić sobie sławę kosztem skazanego.
Zaproponował zamianę Jezusa na Barabasza, wiedząc, że proces w tym stadium stal się już wielkim spektaklem, który wymagał podniosłego zakończenia - śmierci oskarżonego.
W końcu Piłat uciekł się do artykułu, który przyznawał przywilej wątpliwości sędziemu, a nie sądzonemu i umył ręce, co znaczyło: „Ani tak, ani nie”. Był to jeszcze jeden wybieg, pozwalający na zachowanie rzymskiego systemu sądowniczego, nie narażający na szwank dobrych stosunków z miejscowymi urzędnikami i umożliwiający przeniesienie ciężaru odpowiedzialności na lud, na wypadek, gdyby ogłoszenie wyroku wywołało kłopoty i jakiś inspektor ze stolicy Imperium zechciał osobiście zbadać sprawę.
Sprawiedliwość. Prawo. Byty z pewnością niezbędne, by przyjść z pomocą niewinnym, jednak nie zawsze funkcjonowały tak jak trzeba. Mari była zadowolona, że przebywa z dala od tego całego zamętu, chociaż dzisiaj, słuchając dźwięków pianina, nie była już tak pewna jak dawniej, że Villete było dla niej odpowiednim miejscem.
„Jeśli kiedyś zdecyduję się wyjść stąd, nigdy więcej nie będę się mieszać do sprawiedliwości, nie będę przestawać z wariatami, którzy sądzą, że są normalni i ważni, choć tak naprawdę ich jedyną racją bytu jest utrudnianie życia bliźnim. Będę krawcową, hafciarką, będę sprzedawać owoce przed miejskim teatrem.
Wyczerpałam już mój przydział niepotrzebnego szaleństwa”.
W Villete wolno było palić, za to nie wolno było wyrzucać niedopitków na trawnik. Z przyjemnością złamała zakaz, bowiem wielką zaletą pobytu tutaj było to, że można było nie przestrzegać przepisów regulaminu i mimo to nie ponosić z tego powodu większych konsekwencji.
Zbliżyli się do bramy wejściowej. Strażnik zawsze tu byt strażnik, w końcu takie byty przepisy - pozdrowił ją kiwnięciem głowy i otworzył bramę.
- Nie zamierzam wychodzić - powiedziała.
- Ładna muzyka - odezwał się strażnik - Ostatnio słychać ją co wieczór.
- Już wkrótce nie będzie jej dychać - odparta, oddalając się szybko, by nie musieć tłumaczyć, dlaczego.
Przypomniała sobie strach, który dostrzegli w oczach dziewczyny, wchodzącej do jadalni. Strach. Weronika mogła czuć niepewność, onieśmielenie, wstyd, zakłopotanie, ale dlaczego strach? To uczucie jest uzasadnione w obliczu konkretnego zagrożenia: dzikiego zwierzęcia, uzbrojonych napastników, trzęsienia ziemi, ale nie grupy ludzi, która zebrali się w jadalni.
„Ale człowiek taki już jest - pocieszyli się. Zastępuje strachem większą część swoich emocji”. Mari dobrze wiedziała, o czym mówi, bo to właśnie byt powód, który przywiódł ją do Villete: syndrom paniki.
Mari zgromadzili prawdziwą kolekcję artykułów o swojej chorobie. Ostatnio mówiło się na ten temat otwarcie, widziała nawet program w niemieckiej telewizji, w którym ludzie opowiadali o swoich doświadczeniach. W programie tym przedstawiono badania, z których wynikało, że znaczna część ludzkości cierpi na syndrom paniki, choć większość stara się ukryć jego objawy z obawy, że zostaną uznani za wariatów.
Ale w czasach gdy Mari mila pierwszy atak, nikt o tym wszystkim nie wiedział. „To było piekło! Istne piekło!” - pomyślała, zapalając następnego papierosa.
Wciąż jeszcze dychać było dźwięki pianina. Wyglądało na to, że dziewczyna ma dość sil, by grać całą noc.
Przybycie Weroniki do szpitala poruszyło wielu pacjentów. Mari byli jedną z nich. Na początku starali się jej unikać, obawiając się, że obudzi w niej chęć do życia. Lepiej było, by nadal pragnęli śmierci, bo nie mogła już przed nią uciec. Doktor Igor rozpuścił plotkę, że pomimo codziennych zastrzyków, stan dziewczyny raptownie się pogarsza i nie ma dla niej ratunku.
Pacjenci pojęli sens tej wiadomości i trzymali się z daleka od skazanej. Ale - choć nikt nie wiedział dokładnie, dlaczego - Weronika zaczęta walczyć o życie. Tylko dwie osoby zbliżyły się do niej: Zedka, która mogła wyjść nazajutrz i nie byli zbyt rozmowna, oraz Edward.
Mari musiała porozmawiać z Edwardem, który zawsze liczył się z jej zdaniem. Czyżby nie rozumiał, że znów przywraca dziewczynę światu? I że było to najgorsze, co mógł zrobić komuś, dla kogo nie było już żadnej nadziei?
Rozważyli tysiąc sposobów wytłumaczenia mu tego, ale każdy wywołałby u niego poczucie winy, a do tego nie mogła dopuścić po żadnym pozorem. Po chwili namysłu doszła do wniosku, że pozostawi sprawy swojemu biegowi. Nie była już adwokatem i nie chciała naprawiać świata szaleńców, w którym powinna panować anarchia.
Obecność tej młodej dziewczyny poruszyła wiele osób i niektórzy byli gotowi ponownie przemyśleć swoje życie. Podczas jednego ze spotkań Bractwa ktoś próbował ustalić, co się właściwie dzieje. Zgony w Villete albo zdarzały się nagle i nikt nie miął nawet czasu o nich pomyśleć, albo też kładły kres długiej chorobie, wtedy śmierć stawała się wybawieniem.
Jednak w tym przypadku sytuacja była dramatyczna, bo dziewczyna była młoda, znów chciała żyć, a wszyscy wiedzieli, że to niemożliwe. Niektórzy pytali siebie: „A gdyby mnie się to przydarzyło? Czy gdyby i mnie dano szansę, jak jej, skorzystałbym z niej i też chciałbym żyć?”
Dla wielu było to obojętne. Od dawna już się poddali i schronili w świecie, gdzie nie ma ani życia, ani śmierci, ani czasu, ani przestrzeni. Ale inni rozmyślali nad tym. Mari też.
Weronika przestała na chwilę grać i zaczęła przyglądać się Mari spacerującej w mroźną noc w cienkim płaszczu. Czyżby chciała umrzeć?
„Nie. To ja chciałam się zabić”.
Znów usiadła przy pianinie. W ostatnich dniach życia udało się jej spełnić swoje wielkie marzenie: grać całą duszą i całym sercem tak długo i tak głośno, jak chciała. Nie mimo najmniejszego znaczenia, że jej jedyną publicznością był schizofrenik. Zdawał się rozumieć muzykę i to się tylko liczyło.
Mari nigdy nie chciała się zabić. Wręcz przeciw1.22 nie, przed pięcioma laty w tym samym kinie, do którego się dzisiaj wybrali, oglądali z przerażeniem reportaż o nędzy w Salwadorze i rozmyślali nad tym, jak ważne jest dla niej życie. Jej dzieci byty już dorośle i dobrze zakotwiczone w życiu zawodowym, a ona sama zdecydowali się rzucić nudną i nigdy nie kończącą się pracę w adwokaturze, by poświęcić resztę swoich dni dla jakiejś instytucji humanitarnej. Krążyły wieści o możliwym wybuchu wojny domowej w kraju, ale Mari nie wierzyli, by w końcu dwudziestego wieku Wspólnota Europejska pozwolili na wojnę u swoich wrót.
Za to na drugim krańcu świata milo się od tragedii, na przykład w Salwadorze, gdzie dzieci umierały z głodu na ulicy, gdzie zmuszano je do prostytucji.
- Co za potworność! - szepnęli do męża, siedzącego w fotelu obok.
Przytaknął jej kiwnięciem głowy.
Mari już od dawna zwlekała z decyzją, ale może w końcu nadeszli pora, by z nim porozmawiać. Osiągnęli już wszystko, co życie mogło im dać: dom, pracę, udane dzieci, niezbędny komfort, wolny czas, wiedzę. Dlaczego nie miałaby zrobić teraz czegoś dla bliźnich? Mari muła kontakty w Czerwonym Krzyżu, wiedziała, że tam rozpaczliwie poszukują ochotników. Imali dość biurokracji i procesów, czuła się niezdolna, by wspierać ludzi, usiłujących latami rozwiązać problem, który nie oni stworzyli. Natomiast w Czerwonym Krzyżu jej praca przyniosłaby natychmiastowy, wymierny pożytek. Postanowili, że zaraz po wyjściu z kina zaprosi męża na kawę i opowie mu o swoim pomyśle.
Kiedy na ekranie pojawił się urzędnik rządu salwadorskiego, który w jakimś nudnym przemówieniu tłumaczył się z popełnionych niegodziwości, Mari poczuta, że jej serce zaczyna bić szybciej.
Powiedziała sobie, że to nic poważnego. Może zaduch w kinie przytłoczył ją? Postanowili, że jeśli te objawy nie miną, wyjdzie do holu zaczerpnąć powietrza.
Ale serce bito coraz szybciej i poczuta jak oblewa ją zimny pot.
Przerazili się, próbowali skupić uwagę na filmie, w nadziei, że oddali od siebie niepokój. Ale nie byli w stanie śledzić tego, co dziab się na ekranie. Widziała obrazy i napisy, ale ona sama znalazła się jakby w zupełnie innej rzeczywistości, gdzie wszystko było obce, odlegle i należało do nieznanego świata.
- Źle się czuję - powiedziała do męża.
- Wyjdźmy stąd - zaproponował.
Gdy chwycił rękę żony, by pomóc się jej podnieść, poczuł, że była lodowato zimna.
- Nie zdołam stąd wyjść. Błagam, powiedz mi, co się ze mną dzieje?!
Mąż przestraszył się nie na żarty. Twarz Mari była mokra od potu, jej oczy dziwnie błyszczały. - Uspokój się. Pójdę wezwać lekarza.
Była zrozpaczona. Słowa miały jakiś sens, ale cała reszta: kino, mrok, ludzie siedzący jedni obok drugich i wpatrzeni w połyskujący ekran - wszystko to wydawało się jej zatrważające. Miała pewność, że żyje, mogła nawet dotknąć życia, jakby było ciałem stałym. Nigdy wcześniej coś takiego jej się nie przydarzyło.
- Pod żadnym pozorem nie zostawiaj mnie tutaj samej. Wstanę i wyjdę razem z tobą. Tylko idź powoli. Przepraszając ludzi siedzących w tym samym rzędzie, zaczęli przeciskać się w kierunku drzwi wyjściowych.
Teraz serce Mari tłukło się w piersiach jak oszalałe i miała pewność, absolutną pewność, że nigdy nie zdoła stąd wyjść. Każdy ruch - stawianie jednej nogi przed drugą, przepraszanie mijanych ludzi, trzymanie się ramienia męża, wdech i wydech - był aktem kalkulacji i było to przerażające. Nigdy w życiu nie bała się tak straszliwie.
„Umrę w kinie”.
Wydawało się jej, że pojmuje co się jej przydarzyło, bo parę lat temu, jedna z jej przyjaciółek też umarła w kinie na skutek pęknięcia tętniaka w mózgu.
Tętniaki są jak bomby zegarowe. To małe żylaki, które tworzą się w naczyniach krwionośnych, niczym pęcherzyki w zużytych oponach, i mogą istnieć przez całe życie i nic się nie dzieje. Nikt nie wie, czy ma tętniaka, dopóki nie zostanie on przypadkowo odkryty, na przykład przy okazji radiografii mózgu, wykonywanej z innego powodu, albo gdy pęknie, zalewając wszystko krwią, człowiek wpada wtedy w śpiączkę, która zwykle kończy się szybką śmiercią.
Idąc korytarzem ciemnej sali, przypomniała sobie przyjaciółkę, którą straciła. Najdziwniejsze było to, jak pęknięcie tętniaka upośledziło jej percepcję.
Mari poczuła się tak, jakby przeniesiono ją na obcą planetę. Patrzyła na każdą rzecz, jakby widziała ją po raz pierwszy.
Ogarnął ją przeraźliwy lęk, niewytłumaczalny, wręcz paniczny strach przed samotnością na tej obcej planecie.
I przed śmiercią.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anamara
Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 6852
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/2 Skąd: Far Far Away xD
|
Wysłany: Czw 19:32, 24 Maj 2007 Temat postu: |
|
|
dalej xD
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
|